środa, 29 czerwca 2011

Spaghetti z gorgonzolą i groszkiem.


Nabawiłam się kolejnego uzależnienia- od kolorów. Pomijając zakupoholizm, kolekcjonowanie torebek, miłość do czekolady, węglowodanów, Shawna Corey'a Cartera (tak, Jay-Z ma imię) i miliona innych rzeczy, mam jeszcze jedno nowe hobby: zapełnianie szafy ubraniami i dodatkami we wszystkich kolorach tęczy. Za sprawą wyprzedaży do mojej kolekcji dołączyły wczoraj: różowe spodnie, zielone szpilki i niebieska sukienka. Oraz kilka innych rzeczy w mniej odpałowych kolorach. W związku z tym obiad musiał być tani, przygotowany z rzeczy leżących w lodówce. Tak się złożyło, że miałam wszystko potrzebne do spaghetti. Chciałam jeszcze dorzucić młody groszek, ale okazało się, że na Wiatraku jeszcze nie ma zielonych strączków, więc był puszkowany. Też niezły. w rodzinie Natalii groszek to wzgardzone warzywo. Zapełniacz w barowych sałatkach i w ogóle niefajna sprawa. U mnie w domu podobnie- groszek albo w sałatce, albo z marchewką. No to postanowiłam bliżej przyjrzeć się pogardzanym zielonym kulkom. I do makaronu są jak znalazł. A świeże byłyby jeszcze lepsze, bo bardziej zielone i chrupiące. 

Spaghetti z gorgonzolą i groszkiem
przepis na 4 porcje

300 g spaghetti
200 g gorgonzoli
1,5 szkl młodego groszku (albo 1 puszka)
4 czubate łyżki mascarpone
100 g wędzonej szynki lub boczku
3 cebule dymki
tarty parmezan (opcjonalnie)


To naprawdę prosta i smaczna propozycja. Gotowa w kwadrans, bez żadnych zbędnych ruchów :) Makaron ugotuj al dente i zachowaj 1 szklanę wody od gotowania. Dymkę posiekaj i podsmaż na oliwie. Plastry szynki możesz wcześniej podsmażyć na suchej patelni grillowej, następnie pokrój je na cienkie paski. Do cebuli dodaj gorgonzolę i mascarpone. Gdy sery się rozpuszczą dodaj szynkę i groszek. Podgrzewaj chwilę. Dopraw pieprzem i odrobiną soli. Jeśli sos jest zbyt gęsty- dolej wody od makaronu. Na koniec wrzuć do tego pastę i porządnie wymieszaj. Serwuj z dobrze schłodzonym białym winem (u mnie- sauvignon blanc z Chile). 
 
Makaron pełnoziarnisty, gorgonzola, szynka, groszek. Mniam!

wtorek, 28 czerwca 2011

W pogoni za szparagiem

Przyznaję się bez bicia- zjadłam podwójną porcję sałatki. Ale nie mogłam się oprzeć szparagom.

Druga część Dziennika Bridget Jones nosiła podtytuł „W pogoni za rozumem.” W tej kwestii dawno dałam za wygraną. Historia ze szparagami jest zupełnie inna. Do niedawna w ogóle nie wiedziałam co to za smak. Dwa lata temu z otwartymi ustami obserwowałam jak Robert wyczarowywał kolację (swoją drogą, chyba nie ma nic bardziej seksownego od gotującego faceta). A kilka chwil później na moim talerzu wylądowały celofanowe kluski z podsmażanymi szparagami, minikukurydzą i czymś tam jeszcze. Szparagi uwiodły mnie w równym stopniu co mój ówczesny chłopak (czyli bardzo :). Pychota. Tylko dlaczego, ja się pytam, można je kupić tylko przez miesiąc? Skoro pomarańcze i pomidory są cały rok, to ja poproszę o szparagi z importu przez cały rok, o! Ale póki co cieszę się, że mam je pod ręką. A wczorajsze poszukiwania utwierdziły mnie w przekonaniu, że Grochów to moje miejsce na świecie, przynajmniej na teraz, dopóki nie wrócę do NYC :) Dlaczego? No bo gdzie indziej dostanę maliny za 5 zł? Antrykot za 16 i dwa pęczki szparagów za 15? Pierwotnie miały kosztować 20, ale obudził się we mnie negocjator. 5 minut i dostałabym je za darmo. Albo dostałabym po głowie :) Maliny zjadłam zanim dotarłam do domu (ach, te światła na Wiatracznej!), szparagi zapakowałam do gara, bo wczoraj przeglądałam blog "Matki Polki w angielskiej kuchni" i zainspirował mnie ten przepis. Trochę zmodyfikowałam, zrobiłam i przeżyłam tak niezwykłą rozkosz jedząc kolację, że powinno się ocenzurować to danie.

Sałatka ze szparagami i jajkiem

przepis na 2 porcje

1 pęczek szparagów
garść fasolki szparagowej
4 małe młode ziemniaki
2 jajka
75 g wędzonego łososia

Sos
2 łyżki jogurtu
1 łyżka majonezu
posiekany koperek
pieprz, odrobina soli

Sałatka robi się dość długo, bo wszystko trzeba ugotować. Dlatego zacznij od wstawienia wody w 4 garnkach. Młode ziemniaki obierz lub dokładnie oskrob druciakiem i ugotuj. Szparagom odłam końcówki i wrzuć do lekko osolonego i posłodzonego wrzątku. Gotuj 3 minuty. Tak samo z fasolką. Ja lubię gdy warzywa są lekko chrupiące, więc hartuje je potem zimną wodą.  Jajka ugotuj na twardo. Łososia wrzuć na chwilę na gorącą patelnię grillową. Ugotowane ziemniaki i jajka pokrój w ćwiartki. Łososia podziel na małe kawałki. Wszystko wymieszaj i podawaj z koperkowym sosem, tylko uważaj z solą, łatwo przesadzić.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Maślane muffinki i imieninowe salwy śmiechu

Waniliowe muffinki z toffi.

Stoję w polu. A konkretnie w Działdowie. Mój pociąg od pół godziny nie ma motywacji do dalszej podróży, a ja nie mam źródła jedzenia w zasięgu wzroku. Tak, jak zwykle wybrałam się w podróż bez prowiantu. A potem obejrzałam odcinek SATC w którym Barysznikow tańczy z Carrie w Maku i zrobiłam się taaaaaka głodna. A mama pytała, czy mi zapakować coś na drogę...

I w tym momencie straciłam wczoraj zasięg a razem z nim wenę. Posta kończę w poniedziałkowy poranek, wspominając atrakcje minionego weekendu i jedzoną o północy kanapkę z szynką i cheddarem- najwspanialszy posiłek ever. Weekend był wspaniały i na szczęście już się skończył, bo mogłabym nie przeżyć na tak minimalnej ilości snu. Ale cóż poradzić, jeśli co wieczór trzeba było się uspołeczniać, pokazać Vigetowi i Michałowi, zwłaszcza Michałowi, jak zawodowcy grają w Monopoly. (Mój sekret? Brak kart płatniczych. Gdyby dało się je wyeliminować w prawdziwym życiu, to też miałabym po hotelu w NYC, Londynie, Szanghaju i Vancouver.
W sobotę były Wielkie Mamowo-Tatowe Imieniny z okazji których dowodzenie w kuchni przejęłam ja i Karina. Mama oczywiście piekła mięsa, bo nikt by się nie odważył podjąć wyzwania drobiu-- jak będę duża i dojrzała to się nauczę robić pieczenie. Ja objęłam we władanie Wydział Cukru i Śmietany, Karina- Przekąsek i Zakąsek. Zostałam też mianowana Generałem Zakonu Tequili, ale o tem potem. Moja maszynka do lodów zaskarbiła sobie miłość całej rodziny. No ale jak nie zapałać uczuciem do czekoladowych lodów z chałwą i śmietankowych z pryncypałkami? Cookies and cream się cho-wa!
Ukręciwszy lody zabrałam się za przygotowanie muffinek. Były białe, czarne i biało-czarne. Najlepsze były te pierwsze- waniliowo-kokosowe z orzechami laskowymi i kawałkami toffi, bajecznie maślane, wilgotne w środku i zapewne ścigające w koszmarach moją Panią Dietetyk. Ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Pewnie dlatego jadłam je z zamkniętymi oczyma, łudząc się, że wówczas kalorie zamienią się w szare komórki a nie pomarańczową skórkę na udach :-)

Maślane muffinki z toffi i orzechami
przepis na 36 babeczek

3,5 szkl mąki
3 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody
2 szkl cukru
1.5 szkl mleka
½ szkl likeru kokosowego lub malibu
125 g miękkiego masła
2 jajka
2 łyżki ekstraktu waniliowego lub 1 duże opakowanie cukru waniliowego
36 cukierków toffi, albo krówek
100 g orzechów laskowych

Czy jest coś prostszego od muffinek? Mieszasz suche składniki, mieszasz mokre składniki, siekasz orzechy i cukierki (niezbyt drobno, każdego karmelka na 4 części). Wszystko mieszasz, bez zbędnej dokładności. Składniki mają się tylko połączyć. Następnie nakładasz do papilotek i pieczesz. Teraz padną zaskakująco dokładne liczby: 200 stopni, 17 minut na dolnej grzałce, potem 6 na obu grzałkach. Skąd u mnie taka precyzja? W końcu wypiekłam w sobotę 3 blachy :-)

A teraz o Zakonie Tequili. Moja Rodzina należy do tych fantastycznych komórek społecznych, które rozmiarami przypominają raczej parking podziemny w Złotych Tarasach niż jakąś tam skrytkę. I jak się wszyscy zbiorą, to trzeba pożyczać krzesła i sztućce. Jakimś cudem tym razem krzeseł było dość, tylko noży zabrakło, więc stuk-puk do sąsiadów. W atmosferze ogólnej wesołości opowiada się anegdoty, wspomina poprzednie imprezy, z rzadka zahaczając o politykę. A salwy śmiechu huczą na całe osiedle. Tym razem źródłem powszechnej wesołości była nauka picia tequili. Stanąwszy przy stole, napełniłam kieliszek, polizałam dłoń, posypałam solą i tłumaczę: zlizujesz sól, wypijasz alkohol, zagryzasz limonką. Wiola, kuzynka, karnie zlizuje sól, umacza usta w kieliszku wypijając ćwierć-łyk i zagryza limonką. I jak po 3 kolejkach, nadal miała pełen kieliszek to nie sposób było się opanować. Żartom o spożyciu soli, soli w kostkach, pracy nerek, nie było końca. Mama, która wówczas chodziła z psem, zeznała, że nasz gromki śmiech słychać było na drugim końcu osiedla. Więc jak będziesz na Pomorzu i nagle zatrzęsie się ziemia, to znaczy, że u Kisielów impreza. Wpadnij, tylko na wszelki wypadek weź własne sztućce.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Sałatka Taormina i MG EAT


Sałatka Taormina w/g pomysłu Magdy Gessler.
 Słowo się rzekło, recenzja na blogu. W piątek odwiedziłam nową restaurację Magdy Gessler. W zasadzie, to nawet nie wiem, czy można to nazwać restauracją. Byłabym raczej za określeniem kafeteria. No bo: samoobsługa, umiarkowane kolejki, a w menu sałatki,  kanapki i zupy. To trochę za mało na "prawdziwą" restaurację, prawda? 
Wspomniany lokal zastąpił kawiarnię "Pod kaktusami" na Chmielnej. Lokalizacja bardzo dobra, ogródek na zewnątrz zatłoczony. W środku w miarę pusto i chłodno-- zdecydowanie zbyt ostra klima, jak na mój gust. Wnętrze ładne, spokojne. Jasne ściany, kolorowe krzesła, całość jak w każdym innym barze sałatkowym. W założeniu miał być slow-food. I co najmniej jedna rzecz jest slow- obsługa. Nie dość, że kolejka, to jeszcze nieogarnięty kucharz od sałatek spacerował sobie w te i wewte, a ilość karteczek z zamówieniami na sałatki rosła. Podoba mi się opcja combo. Np. mała sałatka i pół kanapki 16,90. Duża zupa i pół kanapki- 19,90, etc. Zamówiłam dużą sałatkę i pół kanapki. Bułkę z szparagami, szynką, serem i czymś tam jeszcze dostałam od ręki, podobnie jak piwo z kija. Niestety na sałatki trzeba było czekać. Kanapka smaczna, chociaż bez rewelacji. Mieta zdecydowała się na zupę pomidorową. Kremowa, dobrze doprawiona, zyskała naszą aprobatę. Kiedy już doczekałyśmy się naszych sałatek, nastąpiło rozczarowanie. Dużą sałatą nie sposób się najeść, zwłaszcza jeśli jak Mieta wybrało się "Londyńską" w skład której wchodziło dużo sałaty, jedno jajko, kilka plastrów boczku. Dodatków bardzo mało, porcje niewielkie, największą zaletą są dressingi. Jest ich dużo, a dwa których spróbowałyśmy były dobre. Moja sałata Taormina (nazwa pochodzi od sycylijskiego miasteczka), również nie powalała obfitością składników. Bazą był makaron. Dodatki to szynka, czarne oliwki, suszone pomidory i rukola (a raczej 4 listki). W połączeniu z kanapką zaspokajało pierwszy głód, ale zdecydowanie nie był to najlepszy późny lunch w moim życiu. Dodam jeszcze, że Mieta dostała brudne sztućce.  Nie spróbowałam smoothies i mrożonego joguru, ale nie żałuję, bo potem były lody u Bliklego (lawenda z rozmarynem, gorzzzzka czekolada i karmel z solą). I na tym zakończę chyba swoją ocenę. Reasumując: w Magdzie Gessler najbardziej lubię jej zamaszysty podpis i burzę blond loków. Reszta, jest niestety przeciętna, bynajmniej nie rewolucyjna. 
Ale żeby oddać sprawiedliwość- Taorminę zrobiłam na drugi dzień w domu. Nie dość, że smaczna, to jeszcze było jej 4 razy więcej niż w MG EAT. To się nazywa szybki lunch. Gotowy w 10 minut, zapakowany w pudełko i zjedzony w pracy.


Sałatka Taormina w/g pomysłu Magdy Gessler
przepis na 1 dużą porcję
1 szkl suchego makaronu
1 garść rukoli lub mieszanki sałat
15 czarnych oliwek
5 plasterków szynki konserwowej
5 suszonych pomidorów

włoski dressing: 
1 łyżka posiekanej świeżej bazylii
1 łyżka posiekanej natki pietruszki
1 łyżka posiekanego oregano
1 łyżka octu winnego
3 łyżki oliwy (najlepiej tej od suszonych pomidorów)
sól, pieprz

Makaron ugotuj al dente i zahartuj zimną wodą. Oliwki, szynkę i pomidory posiekaj, wymieszaj z sałatą i makaronem. Posiekane zioła wrzuć do blendera, dodaj ocet i miksuj na gładką masę dodając stopniowo oliwę. Na koniec dopraw solą i pieprzem. Muszę przyznać, że ostatnio bardzo mi smakują sałatki makaronowe. Nie muszę już wsuwać do nich żadnego pieczywa, a pełnoziarnisty makaron sprawia, że całość jest całkiem dietetyczna a jednocześnie sycąca. No i jeszcze jedno wyznanie: pozwoliłam sobie zakosić ulotkę z menu, więc w niedalekiej przyszłości wypróbuję inne propozycje MG. Teraz mam na oku "Królową Elę", czy jakoś tak, czyli sałatę z rostbefem. Wołowina radośnie marynuje się w oleju sezamowym i przyprawach. Myślę, ze dzisiaj wieczorem będzie gotowa- tylko potrzebuję jakieś ciekawe dodatki.  Oczywiście pod warunkiem, że nie wybiorę się na imprezę z okazji 160 urodzin Wedla. Sama nie wiem co mam zrobić z tym fantem. Z jednej strony- dobrze byłoby pójść. Ale z drugiej- wieczorem w "La Playa" będzie pewnie zimno jak cholera, bo klub jest nad samą Wisłą, a na dodatek cały dzień lało więc mokry piasek jak nic będzie się kleił do butów. No i musiałabym iść sama, bo red. Kopczyńska skapitulowała. Iść albo nie iść, oto jest pytanie.

niedziela, 19 czerwca 2011

Kisielowa budka czyli zakładam lodziarnię.

Moje pierwsze lody domowej roboty.
Strzeżcie się, Lenkiewicze! :-) 
Moja miłość do lodów to powszechnienie znany fakt. Ilekroć leciałam do NYC domagałam się od Roberta powitalnego kubełka Ben&Jerry's New York Super Fudge Chunk, którego on nigdy nie miał na lotnisku, pewnie dlatego nam nie wyszło ;-) Wiem, nazwa skandalicznie długa, ale jak inaczej opisać megaczekoladowe lody z kawałkami białej i ciemnej czekolady, migdałami w czekoladzie i orzechami macadamia? Wyobraź sobie moją rozpacz, kiedy wracałam do Polski. Nie dość, że chłop zostawał na drugiej stronie Kałuży to jeszcze w sklepie nie było najlepszego pocieszyciela. Owszem, można dostać u nas Haagen Dazs, ale ja ich nie lubię. Są... zwykłe. Bez odjechanych kombinacji smakowych np. truskawkowy sernik albo key lime pie, no i kosztują u nas niebagatelne sumy. Wiem, wiem, są naturalne, tylko 5 składników, bla, bla PR. Wiesz co? Moje też są naturalne, tylko 8 składników. PR niepotrzebny. Wystarczy raz spróbować. Właśnie zjadłam je zamiast śniadania. Ale nie mogłam dłużej czekać-- śniły mi się całą noc na zmianę z no nieważne z kim. Szczęśliwcy, których misa od maszynki do lodów mieści się w zamrażarce, mogą je mieć gotowe w pół godziny, nie licząc 12 godzin mrożenia pustej misy. Ekstatycznie uradowana zakupiłam w piątek maszynkę do lodów. Jest piękna, różowa, niedroga. I co? I oczywiście nie mieści się do starej, brzydkiej i małej zamrażarki w moim mieszkaniu. Więc na profesjonalnie przygotowane lody, takie od A do Zamrożenia będę musiała poczekać: a) do zimy, kiedy będę mogła zamrażać misę na parapecie; b) do momentu zaopatrzenia się w osobną zamrażarkę/ większą lodówkę. Jeśli ktoś ma informację o uroczej zamrażarce/dużej lodówce poszukującej nowego domu i troskliwej opiekunki-- proszę dać znać. Gwarantuję prawo do odwiedzin :) A jak nie masz maszynki, albo jesteś w podobnej sytuacji do mojej, potrwa to trochę dłużej, ale warto. 

Piekielnie czekoladowe lody
1 szkl mleka
3 żółtka
3/4 szkl drobnego cukru
2 łyżki kakao
1/4 łyżeczki soli
50 g gorzkiej czekolady
500 ml kremówki (wersja dietetyczna i mniej kremowa: 1 szkl mleka, 1 szkl kremówki)
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

Gotowy custard.
Zacznij od przygotowania sosu (coś jak czekoladowy creme anglaise), który jest bazą lodów, ale może też posłużyć jako sos do brownies i innych ciast, albo jako czekoladowy dip do herbatników. Jest przepyszny. Wystarczą dwie łyżki i zapominasz o wszystkich problemach. Naprawdę nie dziwę się, że większość kobiet podejmuje najtrudniejsze decyzje nad kubełkiem lodów. Czymże jest złamane serce skoro możesz je posklejać czymś tak obłędnie dobrym?! Ok, odleciałam za daleko od głównego tematu. Custard: zagotuj mleko, cukier, kakao i sól. W międzyczasie delikatnie ubij żółtka. Gdy mleko będzie gorące, dodaj 1/4 szkl do ubitych jajek i mieszaj jak szalona, by nie zrobiła się jajecznica. Następnie całość przelej do pozostałego mleka i gotuj na małym ogniu, cały czas mieszając, dopóki sos nie zacznie gęstnieć. No właśnie, chodzi o konsystencję sosu, nie kremu, więc 7 minut spokojnie wystarczy. Pod koniec dodaj pokruszoną czekoladę i mieszaj do jej zupełnego rozpuszczenia. Czekoladowy aromat, który wypełni mieszkanie, sprawi, że poczujesz się jak Juliet Binoche w "Czekoladzie" albo i lepiej. Jak już skonczysz fantazjować o Johnnym Deppie, albo innym "Dzikim" (Marlon! Marlon! Marlon!) schłódź sos. Najlepiej wstaw garnek do miski z zimną wodą i energicznie mieszaj, dopóki nie wystygnie. Następnie wstaw go do lodówki na godzinę. I tutaj zaczyna się etap z maszyną. Do zamrożonej misy wlej sos, dodaj kremówkę i wanilię i ustaw minutnik na pół godziny. Po tym czasie uzyskasz niezwykle kremowe, ciemne i diablo dobre lody. A jak nie masz maszynki, to miksujesz wszystko 10 minut, przelewasz do pojemnika, wstawiasz do zamrażarki na 3 godziny, potem wyjmujesz i znowu miksujesz. I tak 4 razy. (Oczywiście, jest to liczba idealna, ja zrobiłam tylko dwa, potem poszłam spać. W rezultacie mam malutkie kryształki lodu, trochę jak w sorbecie, ale to nie przeszkadza. Lepsze lody będą zimą!)
Za tydzień jadę do rodziców. Zabieram moją różową maszynę i będę robić lody. Jeśli uda mi się dostać macadamie i migdały w czekoladzie to dodam do nich jeszcze chałwę i białą czekoladę i całość opatentuję pod nazwą Kisiel&Kisiel "Kwidzyn Super-duper Nuts."

Moja różowa maszyna.

I lojalnie ostrzegam- wątroba może odmówić posłuszeństwa po 4 gałkach, ale trudno. Wątroba to w ogóle nudny i kapryśny organ, który zawsze chce popsuć zabawę :-)

sobota, 18 czerwca 2011

Masz babo quiche (z cukinią i szynką szwarcwaldzką)

Quiche z cukinią i wędzoną szynką.
"Friday, fun, fun, fun" jak mówił tekst pewnej piosenki niedawno usuniętej z youtube. Faktycznie, był fun. Udało się zakupić maszynkę do lodów (oczywiście pojemnik nie mieści się w moim zamrażalniku, ale o tym innym razem), dostać się do Centrum Nauki Kopernik (yes, yes, yes!!!) i ubawić po pachy po mimo niewielkiej ilości czasu i ogromnych ilości dzieci (na szczęście to nie zoo i nikt mnie nie dotykał), zaznajomić się z ofertą najnowszej restauracji Magdy Gessler (MG Eat, o tym będzie następny post) i szczegółowo omówić z Mietą jej wyprawę do Pennsylvanii. 
Po krótkiej wizycie Doktórka pojechała do Stanów. (Zgadza się- pochlipuję z zazdrości i usiłuję sobie wytłumaczyć, że nie można rzucić wszystkiego i jechać do NYC tylko dlatego, że stęskniłam się za widokiem Central Parku i panoramą Manhattanu z promu na Staten Island.) Zdążyłam ją nakarmić, zanim zniknęła. Tym razem- quiche. Przygotowany w 25 minut, bo z gotowego ciasta francuskiego, w kształcie niekiszowym, bo kwadratowy, ale foremka do tarty zaniemogła, więc inaczej się nie dało.

Quiche z cukinią i szynką szwarcwaldzką
przepis na 3 porcje (foremka o wymiarach 25x25 cm)

1 opakowanie ciasta francuskiego
1 duża cukinia
50g szynki szwarcwaldzkiej lub innej mocno wędzonej
300 ml śmietany 18%
3 jajka
tymianek
oregano
chili
sól, pieprz

Foremkę do tarty wysmaruj masłem lub spryskaj oliwą i wyłóż ciasto. (Nie podpiekam ciasta francuskiego, bo jeśli się go dokładnie nie obciąży to zjeżdża ze ścian formy i kurczy się.) Cukinię pokrój w cieniutkie plastry i ułóż na cieście. Z jajek i śmietany przygotuj polewę. Zmiksuj je dokładnie, dodaj przyprawy i drobno posiekaną szynkę. Całość wylej do formy, tak aby nadzienie sięgało ok pół centymetra poniżej krawędzi ciasta. Piecz w 180 stopniach ok 20 minut (jajka muszą się ściąć a wierzch zezłocić). W quiche'u najbardziej lubię to, że można go jeść na ciepło i na zimno, na lunch, obiad i kolację. To prawdziwie uniwersalny fast-food, który nie ma nic wspólnego z 'makiem'.

niedziela, 12 czerwca 2011

Chrupiąca orientalna sałatka

Drugie zdjęcie zrobione lustrzanką. To chyba nie jest sport dla mnie :-)

Wyprawa do Ikei była testem cierpliwości, który zdałam nad wyraz dobrze. Co pozwala mi tak sądzić? No chociażby fakt, że kasjerka, która obsługiwała kasę do której stałam, nie bardzo radziła sobie z wypełnianiem obowiązków, a mimo to nadal żyje. Bardzo brzydkie przekleństwa cisnęły mi się na usta. Jestem córką swojego ojca i cierpliwość nie jest moją mocną stroną. Na kolejki reaguję alergicznie i gdyby nie fakt, że droga do Ikei trwała godzinę, pewnie zostawiłabym moją wypchaną po brzegi żółtą torbę i wyszła. Ale wok i patelnia grillowa zerkały na mnie takim smutnym wzrokiem, że nie mogłam ich tam zostawić samych. O miskach, półmiskach i pojemniczkach nie wspominając. Więc zebrałam się w sobie, uśmiechnęłam szeroko i poszłam do następnej kasy. I myślicie, że tu nastąpił happy end? Nic bardziej mylnego. Jak tylko zmieniłam kolejkę, Pani Nieogarnięta się ogarnęła i zaczęła obsługiwać w tempie Mach 69, a ja stałam na końcu innej kolejki. Dobrze wiedzieć, że pewne prawa nigdy nie zawodzą. Chociażby prawo Murphy'ego. Grunt, że dotarłam do domu w jednym kawałku (chociaż niebieska ikeowa torba bardzo chciała odciąć mi dopływ krwi do prawego ramienia i uczynić Jednoręką Bandytką) i od tego czasu co chwila mogę zerkać na moje nabytki. A patelnię musiałam od razu wypróbować. Może nie była to spektakularna próba generalna, bo przeprowadzona z użyciem garstki pieczarek, ale przecież pierwsze razy rzadko kiedy są spektakularne. A ten był udany i nie pozostawił żadnej traumy, więc uważam go za sukces. 
Pieczarki to jeden z elementów orientalnej sałatki inspirowanej przepisem Nigelli (Nigella Ekspresowo). Jest bardzo świeża i sycąca. Kapusta pekińska jest miłą odmianą dla sałat, a słodko-kwaśny dressing z orzechową nutą stał się moim nowym faworytem w swojej klasie.

Chrupiąca sałatka z sezamowym dressingiem
przepis na 4 porcje

150g kapusty pekińskiej
150g fasolki szparagowej
1/2 brokuła
1/2 słoika mini-kukurydzy w kolbach
10 pieczarek
100g kiełków słonecznika

Dressing sezamowy
2 łyżki octu ryżowego
2 łyżki oleju
1 łyżka miodu
1 łyżka oleju sezamowego
1/2 łyżeczki sosu rybnego
1/2 łyżeczki soli

Zacznij od wymieszania składników sosu. Odstaw go do lodówki na kwadrans. Fasolkę pokrój na pół, brokuła podziel na różyczki. Pieczarki pokrojone w plasterki grilluj kilka minut na suchej patelni. Kukurydzę, fasolę i brokuła wrzuć do wrzątku i gotuj 4 minuty. Wszystko ma być lekko twardawe. Jeśli sceptycznie podchodzisz do idei surowej fasolki-- spróbuj się przemóc, bo jest wyśmienita! Odcedź warzywa i przelej zimną wodą. Kapustę pekińską drobno posiekaj. W dużej misce wymieszaj wszystkie warzywa, kiełki i pieczarki. Polej sosem i podawaj schłodzoną.

sobota, 11 czerwca 2011

Sałatka szefa kuchni, a raczej szefowej kuchenki :-)



Jak dobrze, że ten tydzień już się kończy. Dzisiejsze 7 godzin snu uważam za sukces. Planuję go powtórzyć jutro. Póki co, trzeba trochę ograniczyć intensywność socjalizacji-- zaczynało mi się rzucać na mózg i inne organy. Więc dzisiaj lajtowo i regeneracyjnie wybieram się do Ikei po nowy wok i kilka innych drobiazgów. Wyprawa będzie epicka, bowiem ul Targowa nadal jest zamknięta dla tramwajów i trzeba się przez nią przedzierać autobusem/ pieszo.

Nastały czasy sałatek. Tydzień zieleniny zainaugurowała wczoraj sałatka szefa kuchni. A raczej wariacja na temat. Zamiast szynki była wołowina, zamiast jajek- awokado i było chyba lepiej niż zazwyczaj. A wszystko dzięki krwistej, soczystej, lekko przypieczonej wołowinie. Sama się dziwię, jak ja wytrzymałam te trzy lata jako wegetarianka, skoro najbardziej w kuchni kręci mnie zapach krwi ze steku? Jestem zwierzęciem mięsożernym nie będę tego ukrywać :-) I jeszcze jedno- z radością sięgam po gotowe mieszanki sałat. Są umyte, pokrojone i pozwalają na przygotowanie kolacji w 10 minut. Oczywiście zwolennicy ręcznego rwania listków będą to robić po swojemu.

Sałatka szefowej*
przepis na 2 porcje

200g antrykotu wołowego (czyli niewielki kotlet grubości 1,5 cm)
ulubione przyprawy do steku (u mnie, oczywiście Adobo)
1 awokado
1/2 opakowania mieszanki sałat
1/2 puszki kukurydzy
50g tartego cheddara (kupiłam wczoraj w moim osiedlowym sklepie, prawdziwy Cheddar i nawet nie zbankrutowałam!)
1 łyżka czerwonego octu winnego
2 łyżki musztardy
3 łyżki oliwy z oliwek
sól

Antrykot skrop oliwą i natrzyj przyprawami. Zanim wrzucisz mięso na patelnię, najlepiej grillową, upewnij się, że ma temperaturę pokojową. W przeciwnym razie nie będzie równomiernie wysmażone. Jeśli lubisz krwiste mięsiwo, smaż wołowinę na wolnym ogniu, po 3 minuty z obu stron. (Kiedy na powierzchni kotleta zaczną się pojawiać krople krwi, przełóż go na drugą stronę.) Stek pokrój na cienkie paski. W misce wymieszaj sałaty, kawałki awokado i kukurydzę. Z octu, musztardy, oliwy i soli przygotuj dressing. Dodaj mięso i tarty ser. Całość polej sosem i zjedz póki mięso jest ciepłe, rozkoszując się każdą kroplą mięsnego, czerwonawego sosu.

*jak ja nieznoszę tego słowa! 'Szefowo' i 'Kierowniczko' doprowadzają mnie do szewskiej pasji.

czwartek, 9 czerwca 2011

Meksykańskie suflety co miały być kotletami.

Wczorajszy przyjazd Miety był pretekstem to zabawienia się w kuchni. Niestety nie miałam czasu nic upiec, co bardzo zawiodło Młodą Lekarkę. Poprzednim razem, faktycznie, mój serwis kulinarny był lepszy. No ale cóż na to poradzić, skoro w ciągu 2 godzin musiałam usunąć zniszczenia wojenne w pokoju, ogarnąć mocno nieogarnialną kuchnię i jeszcze doprowadzić łazienkę do stanu używalności. Wobec takich wyzwań kolacja musiała być prosta. A wiadomo, zapiekanki i inne takie, robią się same. Wcześniej, w pracy, wyszperałam książeczkę pt. "Kuchnia meksykańska" (chyba seria dodawana do Rzepy, ale nie mam pewności) i bardzo spodobały mi się kukurydziane kotleciki z krabem. Szybkie w przygotowaniu, oryginalne w smaku. Bingo! A że sezon truskawkowy otworzył się na dobre, musiałam zrobić truskawkową sałatę z mozzarellą. 

Meksykańskie sufleciki kukurydziane
przepis na 3 porcje

2 duże ziemniaki (ok 600g)
1 puszka kukurydzy
200g krewetek (mogą być koktajlowe, bo i tak trzeba je posiekać)
1 puszka mięsa krabowego (ok 170g)
1/2 cebuli
1/3 szkl posiekanej kolendry
2 łyżki słodkiego sosu chili
1 jajko
szczypta kuminu
sól i pieprz

Ziemniaki ugotuj, przetrzyj na gładkie pure i ostudź. Krewetki sparz (jeśli nie były wcześniej gotowane) i drobniutko posiekaj. To samo zrób z cebulą (tzn. posiekaj, nie musisz jej zalewać wrzątkiem). Mięso kraba odsącz i wymieszaj z ziemniakami, kukurydzą, krewetkami i cebulą. Masa powinna być w miarę gładka, więc możesz ją potraktować blenderem. Na koniec dodaj jajko wymieszane z sosem chili, sól, pieprz i kumin. W oryginale, sufleciki miały być kotletami, ale głodna Mieta stała nade mną, więc nie było czasu na formowanie kulek. Masę załadowałam do kokilków i wstawiłam do piekarnika. 180 stopni/ 20 minut. 

Sałatka z truskawkami i mozzarellą
przepis na 3 porcje
1 główka sałaty, najlepiej rzymskiej
250 g truskawek
150g mozzarelli
oliwa z oliwek
ocet balsamiczny
tymianek
świeża mięta


Sałatę porwij/pokrój. Umyte truskawki bez szypułek pokrój w ćwiartki. Wymieszaj sałatę, mozzarellę, posiekaną miętę i truskawki. Z oliwy, octu i tymianku przygotuj sos. Sałatkę zalej sosem na kwadrans przed podaniem i wstaw do lodówki. Połączenie truskawek, octu i sera jest genialne! Słodko-kwaśne, świeże i konkretne. O dziwo, świetnie komponuje się z kukurydzianą zapiekanką. (Natalia nie może tego potwierdzić, bo nieopatrznie powiedziałam jej, że na kolację będą owoce morza. Reaguje na nie jak ja na świeże pomidory- gwałtownym sprzeciwem.)

PS. Pierwsze zdjęcia Nataliowym aparatem. Mój czeka na naprawę, w przyszłym tygodniu. No chyba, ze w międzyczasie przyswoję sobie wiedzę z kilkuset stronicowej instrukcji obsługi D90 i zostanę mistrzem fotografii. Tjaaa :-)

wtorek, 7 czerwca 2011

Pad thai.



Wiem, wiem, przepis miał być wczoraj. Przepraszam. Według oficjalnej wersji pilnie uczyłam się do egzaminu z historii mediów. Według prawdziwej wersji: szukałam hotelu w Berlinie, bo udało mi się upolować śmiesznie tanie bilety autokarowe na weekend. A gdyby ktoś pytał- egzamin zdałam na 4 :-)

Uwielbiam tajskie jedzenie. Pierwszy raz jadłam je oczywiście w Stanach (miło byłoby dla odmiany spróbować kuchni narodowej w danym kraju, a nie zawsze w US). Pad thai ma jeszcze jedną cudowną zaletę: przygotowuje się je w kilka minut. Mówimy oczywiście o wersji z pastą ze słoiczka. Na nic więcej nie było czasu, a moje zaufanie do gotowców z MS jest nieograniczone. Zdjęcia nie ma, bo aparat Natalii, choć obecny w Warszawie, to jest ogromny i trochę mnie przeraża, więc nie mam odwagi sama go obezwładniać. Jeszcze bym na nim usiadła i byłby skandal :)

Pad thai
przepis na 4 porcje

1 opakowanie chińskiego makaronu jajecznego
3 łyżki pasty 'pad thai'
250g krewetek
2 jajka
50g kiełków fasoli
50 ml wody
kolendra
limonka

W woku podsmaż krewetki. Po 3 minutach dodaj pastę i pokruszony surowy makaron. Smaż na dużym ogniu, dopóki makaron nie zmięknie (ok 5 minut). Następnie dodaj wodę i podgrzewaj, dopóki makaron jej nie wciągnie. Teraz czas na jajka. Roztrzepane wlej do woka i całość mieszaj energicznie. Na koniec dorzuć kiełki i posiekaną kolendrę. Podawaj gorące i skropione z sokiem z limonki. 

Przepis na własnoręcznie robioną pastę podam następnym razem, ok?

niedziela, 5 czerwca 2011

Już za chwilę wracam.

Aparat nadal popsuty, ale nadciąga Natalia z odsieczą w postaci swojego aparatu.
Weekend pełen życiowych mądrości, np: białe Chateau Menada jest okropne, omlet nie jest śniadaniem, które należy robić na kacu (lody u Lenkiewiczów są śniadaniem, jakie należy spożywać na kaca :-)), jak hamak ma "wyporność" 200 kg, to spokojnie udźwignie 4 osoby, do czasu...

Jak tylko się ogarnę, śmigam do kuchni. Na kolację pad thai. Zdjęcia i przepis już jutro.