poniedziałek, 11 czerwca 2012

Pełnoziarniste muffiny z malinami

Line-up godny Open'era 


Latte na chudym mleku, jogurt 0% zamiast śmietany, odtłuszczony rosół (a'la moja mama, na marchewce, schłodzony i pozbawiony uroczych oczek tłuszczu)- wszyscy znamy ludzi, którzy mają TAKIE rzeczy w menu. (Oczywiście mają też mniejszy obwód w pasie niż ja i zapewne mniejszą zadyszkę po przepłynięciu 60 długości na basenie, ale to jest blog o jedzeniu a nie utrzymaniu rozmiaru 36, jasne?) Jestem świadoma ich istnienia, tak jak jestem świadoma istnienia piłki nożnej i fanów Roberta Pattinsona, ale staram się to ignorować. Tym razem się nie da. Okazało się, że przyjaciółka mojej siostry jest Kulinarnym Zbrodniarzem, który namiętnie odtłuszcza przepisy. O zgrozo! Ale przecież jestem tolerancyjna, każdy z nas jest nienormalny na swój sposób (moja fobia pomidorowa chociażby), więc ten przepis dedykuję Kulinarnemu Zbrodniarzowi i zaznaczam, że tłuszczofani nie będą zawiedzeni- muffiny nie smakują jak trociny. Można nawet (Kasia, nie czytaj tego) dodać trochę więcej cukru i białą czekoladę :)
Na dodatek muffiny są superproste w przygotowaniu i jak to mówi Natalia- debiloodporne. Nie da się ich zepsuć, robią się w 10 minut, pieką w 20, a gdy już siedzą w piekarniku, całe mieszkanie pachnie cynamonem, gałką i masłem- OBSiBJ (Orgazm Bez Seksu i Bez Jedzenia). Więc jeśli jesteście na superrestrykcyjnej diecie możecie upiec muffiny dla rodziny/przyjaciół i starać się nasycić samym zapachem (yyyyasne, powodzenia :-))



Pełnoziarniste muffiny z malinami
12 babeczek, przygotowanie: 10 minut + 20 minut pieczenie


2 szklanki pełnoziarnistej mąki
1/2 szklanki jasnego, brązowego cukru (lepiej muscovado, ale demerara też się nada)
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka cynamonu (boskiego, koszernego, z Izraela, od red. Kopczyńskiej)
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
szczypta soli
1 szklanka mleka
120 g masła, roztopionego
1 jajko
200 g malin (albo jagód czy inszych jeżyn)
opcjonalnie- 100 g białej czekolady (groszki albo posiekana)

1. W dużej misce wymieszaj wszystkie suche składniki. W drugiej połącz wystudzone masło, mleko i jajko. Przelej mokre składniki do suchych. Wymieszaj tylko do połączenia składników (lepiej trzepaczką niż mikserem, bo za mocno napowietrzysz ciasto).
2. Dodaj maliny i ewentualnie czekoladę. Wymieszaj.
3. Ciasto nakładaj do foremek do muffinów, do 3/4 wysokości. Piecz ok 25 minut w 200 st C  (na początek tylko dolna grzałka, potem obie).

Raz, dwa, trzy, muffinki jesz TY! (Sorry, sucharowa rymowanka a'la Familiada to nowy must-have :D)

***
*** Stempelki-babeczki otrzymane od Natalii są cudowne. Mam ochotę się cała obstemplować.

sobota, 9 czerwca 2012

Szparagi i cytryny, bez nich nie ma wiosny!

Jakie Boże Ciało, taka procesja. Moja miała bardzo krótką trasę- z pokoju do kuchni i z powrotem. I tak kilkanaście razy. Rozpierała mnie kulinarna energia, a że przez euro-kokokorki nie było szans ani do nikogo się ruszyć, ani zaprosić do siebie, sama musiałam szamać owoce mojej pracy. Ale przynajmniej mogłam nadrobić zaległości we wszystkich telewizyjnych guilty pleasures. Były zatem trzy odcinki Keeping up with the Kardashians i połowa ósmej serii Top Chef. Było też sporo czasu na kulinarne przemyślenia. Nie będę was katować wszystkimi genialnymi pomysłami i rozważaniami jakie przewinęły się przez mój mózg, ale...
MAKARON Jak jesteś domorosłym szefem kuchni, twoje eksperymenty najczęściej odbywają się na polach: makarony, tarty i zupy. Jeśli jesteś restauracyjnorosłym szefem kuchni (nie mylić z kucharzem, bo ten może wszystko :-)), mówimy o foie gras, jagnięcinie i ciekłym azocie. Jak już wrobisz sobie markę jako TEN SZEF możesz sobie pozwolić na grillowanie burgerów i gotowanie carbonary. Ale to dopiero na pewnym poziomie. Najpierw- foie gras i laboratorium fizyczne. A ja jestem na etapie makaronu (sami ustalcie z której przyczyny: domorosłej czy TEJ). Kombinuję z sosami, dodatkami, przyprawami. Już nawet obieranie i krojenie pomidorów nie jest tak przykre. Chyba nawet zaczynam to lubić. Fakt, że z znienawidzonego czerwonego, brejowatego owoco-warzywa, da się zrobić takie pyszności jak puttanesca czy bolognese. Dzisiaj będzie bez pomidorów, ale nadal sezonowo. A no właśnie- sezonowość. Jedna z niewielu rzeczy, która łączy "profesjonalnych" szefów kuchni i samozwańczych foodies (nie lubię tego słowa, ale polski odpowiednik- gastrofazowowiec jest jeszcze gorszy). Jak maj/czerwiec to wszędzie są szparagi. Czy to na Grochowie czy na Starówce. Na tym Grochowie, to od niedawna, bo w domu moim szparagów się nie jadało. Ale teraz się jada. Więc jak wracałam z pracy i znalazłam na straganie 2 śliczne pęczki zielonych, musiałam je mieć. Jeden zjadłam od razu. Drugi czekał na wykorzystanie. I się doczekał w Boże Ciało właśnie. Był lekko podwiędnięty i musiałam jakoś zamaskować ten fakt, więc padło na makaron. Mamma mia, makaron, bo w głębi duszy każdy z nas jest/chciałby być Włochem (w moim przypadku byłaby to mieszanka Włoch, południa Stanów Zjednoczonych i czarnego NYC, a co, jak szaleć to szaleć). Zajrzałam do lodówki, pokombinowałam i wyszło: coś a'la carbonara, ale bez boczku, za to ze szparagami. Świetne i szybkie danie, którym na pewno oczarujesz gości/samego siebie. Tylko koniecznie podawaj na świeżo! (Odgrzewane niestety nie jest takie dobre. Makaron robi się zbyt suchy, a sos traci swoją jedwabistą konsystencję.) Do tego białe wino albo insze prosecco. I gotowe! Czytaj przepis, gotuj i ciesz się superwyżerką za 15 minut.

Szparagi, cytryny i makaron- złota trójca wczesnego lata.

Moja szparagowa carbonara
porcje 3, przygotowanie: 15 minut

250 g makaronu (ja miałam świderki, ale spaghetti albo bucatini będzie lepsze)
60 g masła
pęczek zielonych szparagów
sok i skórka z 1 cytryny
2 jajka
świeżo starty parmezan
3/4 szkl słodkiej śmietanki
gałka muszkatałowa
3 łyżki posiekanej natki pietruszki
sól i pieprz

1. Najpierw przygotuj wszystkie składniki. Ważne jest żeby gotowanie makaronu robić równolegle z przygotowaniem sosu- jeśli makaron ostygnie sos nie będzie miał dobrej konsystencji. Zatem najpierw wstaw wodę na makaron. Posolona, al dente, te sprawy.
2. Odłam zdrewniałe końcówki szparagów. To co zostanie, pokrój na 2 cm kawałki. Na patelni rozpuść masło. Dodaj szparagi i smaż.
3. W miseczce wymieszaj składniki sosu: sok i skórka cytrynowa, jajka, śmietana, parmezan, pietruszka, sól, pieprz, gałka. Całość dokładnie wymieszaj, może być trzepaczką lub blenderem.
4. Gdy makaron będzie gotowy odcedź go, przełóż z powrotem do garnka w którym się gotował. Dodaj szparagi z masłem i sos. Dokładnie wymieszaj, następnie podgrzewaj na bardzo małym ogniu, ok 2 minut, aż sos zacznie gęstnieć.
5. Podawaj od razu i przygotuj się, że będą prosić o dokładkę!

Stay tuned!

środa, 6 czerwca 2012

Makaron, moda i small talk

Wyszłam z domu o 9. Wróciłam przed chwilą. Mnóstwo pracy, nowe obowiązki, ot, życie małego redaktora, który powrócił na łono rodzimego magazynu. Nie ma chwili do stracenia. Trzeba krążyć, poznawać, nawiązywać kontakty, nade wszystko kontakty. Więc po raz czwarty w ciągu dwóch tygodni jadę do SOHO Factory. Przestrzeń nieco mniej obca, chociaż za każdym razem inaczej zaaranżowana. Teraz ponad głowami zaproszonych królują nazwiska duetu projektantów. Celebrytów zatrzęsienie, więc pierwsze pół godziny na stojąco (nie przyszło mi do głowy, że czeka na mnie miejsce siedzące, jak się okazało po pokazie) upływa na radosnym rozpoznawaniu gwiazd i komentowaniu. Nogi mnie bolą od całego dnia w obcasach, w torbie cały mój wszechświat, więc waży zdecydowanie więcej niż rekomendowane 2 kilo. Przy wybiegu stoi kobieta, z którą mam niedługo zrobić wywiad. "Przynajmniej nie będę miała problemu z rozpoznaniem jej, jeśli spotkamy się w miejscu publicznym", myślę przemykając obok niej. Nie czuję się tu swobodnie. Mam wrażenie, że każdy widzi moje niezdarne człapanie i kurczowe trzymanie się Marty, nawet jeśli tylko mentalne. W końcu gasną światła. Jest okrutnie gorąco. Zaczyna grać muzyka, świetna muzyka. Oczywiście komórka odmawia posłuszeństwa, więc nie dowiem się, jak nazywa się kawałek, który tak bardzo mi się podoba. Zaczyna mi rosnąć ciśnienie. Wychodzą modelki. Ładne, nieładne, kwestia względna. Wszystko już było, ciężko kogokolwiek zaskoczyć. Elegancko, nowojorsko, wyrafinowanie ale z lekką pretensją do luzu (worki, dzianinki, etc.). Coraz goręcej. Torba jakby nabrała wagi. Światła gasną. Modelki znowu wychodzą. Za nimi projektanci. Wyglądają identycznie. Te same fryzury, ten sam fryzjer, cała modna Warszawa wygląda identycznie. Noszą to samo żeby podkreślić jak bardzo są różni? Nie wiem. Nie rozumiem. Wychodzimy. Small talk 1, small talk 2, i kolejne. W międzyczasie kolejka do baru. Nie jest łatwo- po raz kolejny ktoś mnie popycha, ktoś wpycha się przede mnie w drodze po drinka. Wymachuje rękoma pokrzykując, "Wojtek, a co dla ciebie? Poczekaj, tu będzie szybciej". Zamawia. Mam ochotę mu przyłożyć. Nie robię tego. Afera pt. pobiła makijażystę bo straciła cierpliwość nie jest mi teraz potrzebna. Zaczynam marudzić otwarcie. Marta zgadza się, że czas do domu. Nie wiem czy nauczę się "bywania". Pewnie będę musiała. 

Póki co, z radością wchodzę do domu kilka minut przed północą. Zdejmuję przeklęte buty, zakładam fartuszek (robię to rzadko, od wielkiego dzwonu), wstawiam wodę na makaron. Sparzam pomidory wyobrażając sobie miny modnych ludzi, na widok nielekkiej pasty na kolację po nocy. Raczej im się to nie zdarza. Pewnie dlatego nie zdarza im się wyglądać jak ja :-) Siekam czosnek i trochę cebuli. Rozgrzewam patelnię. Zaczyna pachnieć masłem i oliwą. Zaraz do zapachów dołącza czosnek. Czuję jak wszystko ze mnie schodzi. Wiem gdzie jestem i co robię. Gdyby pomidor i boczek wymagały zabawiania rozmową- nie ma sprawy. Dodaję kolejne składniki i mam nadzieję, że w świecie bywania też kiedyś będę mieć taką swobodę jak w kuchni. Będę wiedziała kto, z czym i dlaczego. Póki co, mam miskę makaronu. Nieprzyzwoicie dobrego, łatwego w przygotowaniu. Jem sama, ale dzisiaj mi to nie przeszkadza. Spójrzmy prawdzie w oczy, żadna ze mnie Alyssa Shelasky. Nie umiem brylować, nie ustawia się do mnie kolejka facetów. Ale chrzanić to- dzisiaj mam moją kuchnię i satysfakcję, że nareszcie rozgrzewam patelnię jak należy, a moje pomidory udusiły się bez zarzutu. Jutro nauczę się tych wszystkich innych rzeczy, poćwiczę w myślach small talk. Skoro opanowałam kuchnię, opanuję też salony. Najwyżej będę musiała zrobić to przez żołądek.



Banalna pasta by poczuć, że masz swoje miejsce na ziemi
2 porcje, przygotowanie 20 minut

150 g makaronu bucatini
1 łyżka oliwy z oliwek
2 łyżki masła
3 ząbki czosnku
1 cebula
kilka plastrów wędzonego boczku
3 dojrzałe pomidory
mały koncentrat pomidorowy
świeża bazylia
świeże oregano
garść czarnych oliwek
sól, pieprz, cukier do smaku

1. Wstaw wodę na makaron. Gdy się zagotuje- posól i wrzuć do garnka makaron. Gotuj al'dente. 
2. Cebulę i czosnek drobno posiekaj. Rozgrzej suchą patelnię. Gdy zobaczysz dymek, zmniejsz nieco gaz, dodaj oliwę n następnie masło. Na rozgrzanym tłuszczu smaż cebulę i czosnek aż staną się szkliste, a kuchnię wypełni aromat, jak z tradycyjnego włoskiego domu. Boczek posiekaj i dodaj do cebuli.
3. Pomidory sparz, obierz ze skórki, pokrój w kostkę i dorzuć na patelnię razem z koncentratem pomidorowym. Dopraw bazylią, oregano, solą i cukrem. Duś pod przykryciem aż pomidory zmiękną. Na koniec dodaj posiekane czarne oliwki i duś jeszcze chwilę.
4. Makaron wymieszaj z sosem. Dopraw świeżo zmielonym pieprzem. Podawaj z dużą ilością parmezanu lub mozzarelli. Nie martw się rzeczami, których nie rozumiesz. Jedz myśląc o wszystkich wspaniałych ludziach jakich spotkałaś. Nie płacz w talerz. Ci, którzy zniknęli nie są tego warci. 


sobota, 26 maja 2012

Anthony Bourdain, burgery i ciastka


Gdybym mogła pojechać tylko w jedno miejsce, pojechałabym do Miasta.  Gdybym mogła porozmawiać tylko z jednym człowiekiem, wybrałabym Jego.  Gdybym mogła zjeść tylko jedną rzecz, zjadłabym To. Tak jest, ostatnie chwile mojego życia chcę spędzić w Nowym Jorku, rozmawiając z Anthonym Bourdain’em (a raczej usiłując wyksztusić z siebie coś poza: I fucking love you) i jedząc cheeseburgera. Najlepiej z Burger Joint albo Shake Shack. Na szczęście nie umieram, więc może uda mi się zrealizować marzenie o rozmowie. W Nowym Jorku byłam, w najlepszych burger jointach też. Ale pojadę jeszcze raz. A zanim to nastąpi, po raz kolejny obejrzę ten odcinek najnowszego programu Bourdaina „The Layover

Shake Shack w NYC, fot. Scott Beale / Laughing Squid
Pomysł jakich wiele, ograny, nudny i w ogóle bleeeeh- jak spędzić 48 godzin w jednym mieście i po wyjeździe mieć wrażenie, że je znasz. Ale, że nie ma lepszego przewodnika po miastach od Anthony’ego, więc nawet ograny pomysł jest cudowny. A w nową kulturę, w miejsce trzeba się wgryźć. Zejść z turystycznego szlaku, schować przewodnik i zgubić się w gąszczu knajpek, lokalnych barów. W Nowym Jorku jest gdzie się gubić. I jest co jeść. Och, jest! 

Wspomniany Shake Shack i Burger Joint. Zasady są proste: kolejka jest na tyle dluga, żeby się w międzyczasie zastanowić, na co masz ochotę. Jak już staniesz przy kasie, to nie ma mowy o zastanawianiu się, marudzeniu i wybieraniu. Nie wiesz co chcesz jeść? Wracaj na koniec kolejki, może cię olśni. A jeśli wiesz, to od razu zamów podwójną porcję. Wbrew pozorom stanie w kolejce jest cholernie energochłonne, więc żeby uzupełnić kalorie i mieć siłę na dalszą wyprawę, zjedz dwa burgery. Do tego shake. Frytki? Niekoniecznie. Tylko niech ci się nie wydaje, że skoro to tylko bar z kanapkami, to możesz wyglądać jak fleja. Wszak jak powiedziała starsza pani siedząca w Katz’s „na miłość boską, my musimy na was patrzeć, więc ubierzcie się przyzwoicie." I jeszcze druga złota zasada Nowojorczyjków: nie wychodź z domu bez bronzera i błyszczyku. Nawet jak idziesz na lunch, nawet jak taszczysz torbę prania, nawet jak wychodzisz po gazetę, umaluj się! Przecież możesz poznać miłość swojego życia! To najbardziej uniwersalna zasada. Bo nieważne czy dom z którego wychodzisz jest w Nowym Jorku czy w Nowej Hucie: podstawowy makijaż to podstawa. O! Wyobraź sobie jak potoczyłaby się historia Królewny Śnieżki, gdyby rzeczona w dniu napatoczenia się na księcia wyglądała jak zombie? A przecież wszyscy chcemy bajkowego zakończenia. Więc pamiętaj: błyszczyk i brązer. 

Możesz ruszać w miasto. Dokąd? Tam gdzie zaprowadzi cię Anthony, oczywiście. Najlepiej do pewnej księgarni. Nie miałam pojęcia o istnieniu tej na Upper East Side! Błąd, wielki błąd. Nadrobię następnym razem.  Jak opowiada Anthony- Kitchen Arts & Letters to sezam dla foodie-czytelników. Najlepsze, najpiękniejsze, najstarsze, najbardziej unikatowe książki kucharskie i o kuchni w ogóle. (Pakując się na wyprawę, nie zawracaj sobie głowy wielką ilością szmat. Potrzebujesz jeden superowy zestaw, wygodne buty, brązer i błyszczyk. W drodze powrotnej pustą przestrzeń zapełnią książki, gadżety elektroniczne i sweterki Michaela Korsa za 19$.)
Potem z gracją przechodzisz do Met, oglądasz wystawę o Pradzie, wsiadasz w METro i wracasz na SoHo. Kulinarną mekkę nowojorczyków. Koszerne deli, unurzane w lukrze cukiernie z cupcakes, malutkie knajpki z 30 rodzajami hot-dogów. Dla każdego coś miłego. 

The High Line fot. Dave Schumaker
Jak już pochłoniesz babeczkę z Georgetown Cupcakes, kupisz koszulkę za milion dolarów u Marca Jacobsa i napatrzysz się na dom Carrie Bradshaw z powrotem pod ziemię. Wysiadasz na roku E14th St/ 8th Ave, przemierzasz dwie przecznice, opierasz się pokusie wejścia do Chelsea Market. Wspinasz się po schodach i TADAM! The High Line czyli park zbudowany na pozostałościach starej nadziemnej kolejki z lat trzydziestych stoi otworem. Gdzieniegdzie zachowały się nawet tory i podkłady. Jest zielono i dość przestrzennie, obłędnie pięknie, z widokiem na Hudson z jednej i Meatpacking District z drugiej strony. Tam to już koniecznie musisz pamiętać o błyszczyku, albo lepiej- hipsterskiej czerwonej szmince i jakimś stylowym łaszku z Opening Ceremony, bo szanse poznania nowojorskiego artysty-kucharza-grafika-projektanta  są bardzo wysokie.

Jeśli jakimś cudem okaże się, że wszyscy
nowojorscy artści-kucharze-graficy-projektanci postanowili spędzić popołudnie w innym miejscu, nie załamuj się. Zawsze możesz wrócić do domu, upiec obłędne ciasteczka z czekoladą a na drugi dzień wybrać się na polowanie na Brooklyn. Podpowiem ci jak zrobić te obłędne ciasteczka. Nie sugeruj się zdjęciem- robione telefonem późnym wieczorem po powrocie z Krakowa pozostawia wiele do życzenia. Ale smak ciastek, chrupiących z zewnątrz i ciągnących w środku, z trzema rodzajami czekolady rekompensuje wszystkie estetyczne niedoskonałości.

Amerykańskie ciasteczka z czekoladą/ Chewy chocolate chip cookies

36 ciastek, przygotowanie: 10 minut, pieczenie: 10 minut


2 1/4 szkl mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
250 g masła
1/2 szkl cukru
1 szkl jasnego cukru muscovado
1 łyżeczka soli
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
2 duże jajka
3 tabliczki czekolady (białej, mlecznej i gorzkiej lub 300 g groszków czekoladowych)

Potrójnie czekoladowe choc-chip cookies



1. Masło roztop, przestudź i ubij z białym i brązowym cukrem na puszystą masę. 
2. Zmniejsz obroty miksera, dodaj wanilię, sól i jajka. Zmiksuj. 
3. Wymieszaj mąkę i proszek do pieczenia. Dodaj do mokrych składników i miksuj chwilę, tylko do połączenia składników. 
4. Czekoladę posiekaj na małe kawałki i dodaj do ciasta. Powinno być dość gęste.
 5. Porcje ciasta wielkości małej gałki lodów układaj na blaszce wyłożonej pergaminie. Spłaszcz je lekko od góry. Zachowaj duże odstępy- ciastka mocno urosną. Piecz 8-10 minut w 200 st C. (Ciastka będą dochodzić po wyjęciu z piekarnika, więc nie trzymaj ich za długo, bo zrobią się twarde.) Brzegi muszą być wypieczone, środek ścięty. Wyjmij z piekarnika i ostudź na kratce. 
6. Podawaj z mlekiem i uśmiechem umalowanych na czerwono ust, jak współczesna pin-up girl :-)

 A już niedługo mój przewodnik po polskich burger-jointach. Najlepsze, najgorsze, najtańsze. Miłośnicy krwistej wołowiny- wyczekujcie! 


Stay online!

niedziela, 20 maja 2012

Kokosowy ryż z kurczakiem

Darujmy sobie zwyczajowe przeprosiny. Jestem niesystematyczna. I przerasta mnie robienie zdjęć. I jestem leniem, bo przecież mam książkę Helen Dujardin i wystarczyłoby zacząć korzystać z jej rad i byłoby lepiej. Mea culpa, kajam się i jestem zbolała. 

Kolejna reaktywacja bloga, kolejne mocne postanowienie poprawy. Ale zaznaczam- z tymi zdjęciami to będzie kiepsko, więc estetów i miłośników fotografii kulinarnej z góry przepraszam. Gdzie byłam jak mnie nie było? Wszędzie :-) W Wiedniu, w Katowicach, w Poznaniu. W Wiedniu zaznajomiłam się z cudownym piwem Gosser Radler, a raczej piwną lemoniadą (która pod szyldem Warki niedługo wchodzi do Polski). A w Katowicach nareszcie zaznajomiłam się z Natalią z www.zmyslowoprzezswiat.blogspot.com. I przy okazji z kolejnymi piwami, bo Natalia otworzyła w Katowicach wspaniały bar piwny. „Biała Małpa”, bo tak nazywa się przybytek jest spełnieniem marzeń każdego piwosza. Polskie i europejskie trunki, z kija i ze szkła, nie uświadczysz tu ani wspomnianej Warki ani Żywca, ale są wspaniałe ale, stouty, ciemne piwa, jasne piwa. Czego dusza zapragnie. A że próbowałam kilkunastu, to już nie pamiętam, który smakował mi najbardziej. Jak będziecie w Katowicach koniecznie zajrzyjcie w bramę na ul. 3 Maja 38 i koniecznie poddajcie swoje kubki smakowe piwnemu testowi.
A jak wróciłam z Kato, w Warszawie poznałam kolejną blogerkę, z którą wcześniej miałam przyjemność się czytać. Magda z Cakes and The City była na konferencji blogerów organizowanej przez Agorę. Ja też byłam, więc pogadałyśmy chwilę i wymieniłyśmy uwagi co do prelegentów – pani z agencji zajmującej się blogem Chrząstowskiego była straszna, 'prawdziwi' blogerzy zdecydowanie lepsi.
Potem było kilka innych wypraw i wydarzeń. Póki co- czekam na pierwszy tydzień czerwca i upragniony urlop w Kwidzynie. Tak, tak, zamiast na kolejne zagraniczne wojaże jadę do rodziców. Będę chodzić na basen, jeździć z ojcem na rowerze, bawić się z kotami, gadać z mamą i robić wszystko to, na co w Warszawie nie starcza czasu. Na przykład przeczytam wszystkie zaległe książki, a lista jest spora. Większość kulinarna, albo okołokulinarna. A propos kulinariów- kolejny numer „Polska gotuje” będzie w kioskach 30 maja. Ci co mnie lubią, niechaj kupią przez sentyment. Ci, co nie lubią, niechaj kupią, przeczytają i jak znajdą coś co ich wkurza- mogą krytykować w komentarzach, na fejsie, albo fejs tu fejs (dawna forma konfrontacji, oznaczająca spotkanie w świecie rzeczywistym, nie- wypisywanie komentarzy na wallu oponenta) :)
A teraz, na poczekaniu, szybki kokosowy ryż z kurczakiem i czerwoną fasolą. Jako że jutro poniedziałek, musiałam ugotować coś na lunch do pracy. Moja mała szafka-spiżarka jest już bardzo przeciążona postanowiłam nieco ją opróżnić. Mleko kokosowe, szafran, ryż basmati poszły w ruch. Danie jest prawie eintopfem, prawie, bo kurę trzeba oprawić w osobnej patelni. Ale jeśli macie resztki mięsa z rosołu albo inszego pieczonego kurczaka- tadam eintopf a'la Jamajka!




Kokosowy ryż z kurczakiem i czerwoną fasolą

przygotowanie: 35 minut, porcje: 3

1 ząbek czosnku
1 dymka
2 łyżki oliwy z oliwek
mały kawałek imbiru (1 cm)
1 szklanka ryżu basmati
200 ml mleka kokosowego
1 szkl wody
kilka nitek szafranu
1 puszka czerwonej fasoli
1 papryczka chili
kmin rzymski, sól, pieprz do smaku
300 g piersi z kurczaka

  1. Czosnek i dymkę drobniutko posiekaj. W garnku z grubym dnem rozgrzej oliwę. (Dostałam od koleżanki hiszpańską oliwę Carbonell. A w zasadzie dwie- extra vergine i mieszankę oliwy extra vergine i rafinowanej. Ta druga dobrze nadaje się do smażenia. Można ją porządnie rozgrzać- lepiej niż zwykły olej i nie ma tak intensywnego oliwkowego smaku, więc nie gryzie się z egzotycznymi potrawami. Ciekawostka: wiecie, że Hiszpania produkuje najwięcej oliwy z oliwek?) Dobra, koniec dygresji- wracamy do rozgrzanej oliwy. Dodaj do niej dymkę i czosnek, podsmażaj chwilę. Dodaj starty imbir, ryż. Smaż, aż się zeszkli.
  2. Mleko kokosowe wymieszaj z wodą. Dodaj szafran. Chili drobno posiekaj. Czerwoną fasolę opłucz. Do garnka wlej mleko z wodą, dodaj fasolę, chili, dopraw solą i kminem. Zagotuj, następnie zmniejsz ogień na bardzo mały, przemieszaj, przykryj i gotuj ok 25 minut, aż ryż zmięknie.
  3. Kurczaka pokrój w małe kawałki, możesz go dowolnie doprawić, albo tylko natrzeć czosnkiem, posypać solą i pieprzem. Podsmaż na odrobinie oliwy z oliwek. Dodaj do gotującego się ryżu, wymieszaj i podgrzewaj jeszcze chwilę.
  4. Serwuj ze świeżą kolendrą i odrobiną soku z limonki. Albo tylko ze świeżo mielonym pieprzem. 

czwartek, 1 marca 2012

Pieczone drożdżowe róże z malinami

Nie są może najładniejsze, ale za to smaczne.



Stary przepis. Zajadałam się nimi jesienią, tuż po tym, jak w mojej kuchni pojawił się robot kuchenny z hakiem do wyrabiania ciasta. Niezastąpione urządzenie. Nabycie takowego grozi lekkim wzrostem wagi kucharza, bo skoro drożdżowe robi się samo, to czemu nie miałoby się robić i zjadać codziennie? Lojalnie ostrzegam, żeby nie było. Ale od czasu do czasu warto. Drożdżówka to dla mnie takie rodzinne ciasto. Prosty, znany smak, który kojarzy się tylko z dobrymi rzeczami. A jednocześnie na tyle silny, indywidualny że żadna inna drożdżówka poza tą maminą mi nie smakuje. Wychowana na placku i bułeczkach tylko z kruszonką długo nie mogłam się przekonać do wariacji z nadzieniem. Zbyt przypominały kupne, straganowe placki, lepkie od lukru i kapciowatych śliwek. Ale konfitura malinowa to co innego. Żadnego lukru, same owoce. 
Z drożdżowym mam jeszcze jeden problem- szybko czerstwieje. Jak się nie ma gromady głodomorów na podorędziu, człowiek jest skazany na jedzenie czerstwawej drożdżówki następnego dnia. Ale zamiast na gwałt (no pun intended) zachodzić w ciążę, szukać chłopa albo większej ilości współlokatorów, można zrobić coś łatwiejszego. Dzień przed pieczeniem ciasta ugotować średni ziemniak, utłuc go i odstawić do schłodzenia na 12 godzin. A potem dodać do ciasta drożdżowego. Dzięki niemu będzie sprężyste i dłużej pozostanie świeże. Niedowiarki niech się nie krzywią, tylko spróbują. To na serio działa!

Wtedy na tapecie był Berlin i Paryż. Teraz Wiedeń i Maroko.

Drożdżowe róże z malinami
przepis na 12 bułeczek

1 opakowanie drożdży instant/ 40 g świeżych drożdży
1 szkl ciepłego mleka
100 g masła
1 łyżka esencji waniliowej
450 g mąki pszennej
100 g cukru
1 średni ugotowany i utłuczony ziemniak (ok 130 g)
szczypta soli
konfitura malinowa

1. Z drożdży łyżki cukru i odrobiny ciepłego mleka przygotować zaczyn. Po 15 minutach na powierzchni powinny się pojawić bąbelki powietrza. Wówczas zaczyn przelewamy do dzieży miksera. Dodajemy mąkę, sól, cukier, wanilię, ziemniaki i mleko. Miksujemy na niskich obrotach (zamiast haka można użyć mieszadła) i stopniowo dodajemy miękkie masło. Wyrabiamy ok 8 minut, ręcznie- 15, żeby dobrze napowietrzyć ciasto i żeby przestało kleić się do rąk. Odstawiamy w ciepłe miejsce, aż ciasto podwoi objętość (ok 2 godziny).

2. Wyrośnięte ciasto uderzamy pięścią lub wałkiem, żeby usunąć gazy. Dzielimy na 12 kawałków. Każdy z nich rolujemy w długi wałek, łapiemy w połowie i skręcamy oba końce, tak aby powstał zakręcony sznurek. Następnie zwijamy go na kształt kwiatka, od środka do zewnątrz. Uformowane róże odstawiamy do wyrośnięcia na pół godziny.

3. Piekarnik rozgrzewamy do 200 st C. Każdą bułeczkę smarujemy rozbełtanym jajkiem. Na środku każdej nakładamy łyżeczkę konfitury. Pieczemy 15-20 minut, aż róże będą rumiane. 

4. DLA LENIWCÓW Zamiast skręcać drożdżowe kwiatki można zaoszczędzić czas i zrobić zwykłe okrągłe bułeczki z nadzieniem. Będą równie smaczne.

wtorek, 28 lutego 2012

Sznycle z sosem śliwkowym i puree z selera

Do roladek koniecznie podawaj sos sojowy. Dużo sosu sojowego :-)


Radośnie odkrywam kolejnych zdolnych polskich kucharzy. Fajnych, skromnych i godnych promowania. Na jednej z konferencji prasowych poznałam Krystiana Zalejskiego. Ci co mają telewizję, mogą go znać z TVN Warszawa, a teraz z Kawy czy Herbaty. Pojawia się tam czasem i coś upichci. A na wspomnianej konferencji gotowali dziennikarze, pod okiem Krystiana i z jego przepisów. I wówczas zjadłam najpyszniejszą rzecz na świecie. Tak prostą, że musi być niebiańska. I w zasadzie całkiem zdrową. Puree z selera. Absolutna bajka! A dla fanów puree ziemniaczanego bajka do kwadratu! A do tego roladki wieprzowe nadziewane śliwkowym sosem. Egzotyczne połączenie dobre gdy chcecie na kimś zrobić wrażenie. I nie ma się co obawiać, że nie wyjdzie. Wyjdzie na pewno. Jedyne czego potrzeba to garnka do gotowania na parze albo metalowego sitka i zwykłego garnka, bo roladki są robione na parze. No i świeże śliwki. Z tym może być trudniej, ale jak poszukacie to znajdziecie. 

Roladki wieprzowe
2 porcje

5 śliwek
1 łyżka oliwy
mały kawałek imbiru, starty
1 goździk
1 łyżka brązowego cukru
1 łyżka octu ryżowego
300 g wieprzowiny (najlepiej sznycel albo schab)
świeża kolendra
1 dymka
sos sojowy
sól i pieprz

1. Śliwki przekrój na pół, usuń pestki. Pokrój w niewielką kostkę. Na patelni rozgrzej oliwę i chwilę smaż na niej imbir i goździk. Dodaj śliwki, cukier i trochę wody. Duś pod przykryciem ok 15 minut. Owoce muszą zupełnie zmięknąć. Na koniec dodaj ocet ryżowy. Odstaw do schłodzenia.
2. Wieprzowinę pokrój w cienkie plastry (5 mm). Delikatnie rozbij na cieniutkie kotlety. Każdy posyp solą i pieprzem, posmaruj sosem śliwkowym i posyp posiekaną kolendrą. Zawiń ruloniki i zepnij wykałaczką. Roladki ułóż we wkładce do gotowania na parze. Jeśli takowej nie masz, stalowy durszlak wyłóż folią aluminiową i włóż do niego roladki. Gotuj na parze 10 minut. Mięso powinno być ugotowane, ale nie twarde, wiec nie gotuj zbyt długo.
3. Podawaj z sosem sojowym i posiekaną dymką. 

Puree z selera
2 porcje

300 g selera
50 g masła
2-3 łyżki śmietany 36%
gałka muszkatołowa
sól

1. Seler obierz i pokrój w kostkę. Ugotuj do miękkości w osolonej wodzie. Odcedź i odparuj. Następnie wyłóż na czystą ściereczkę kuchenną i dobrze odsącz wodę. Przełóż z powrotem do garnka.
2.  Do selera dodaj sól, gałkę muszkatołową, śmietaną i masło. Zmiksuj blenderem na gładkie i puszyste puree. Podawaj ciepłe jako dodatek do wyrazistych mięs.

niedziela, 26 lutego 2012

Pyszna tarta cytrynowa.

Orzeźwiająca tarta cytrynowa.
 

Co ja się narobiłam z tą tartą cytrynową, to szkoda gadać. Wszystko zaczęło się od książki Billa Grangera "Najlepsze dania Billa". Znalazłam w niej przepis na tartę cytrynową, bez kruchego spodu. Sama cytrynowa masa. Oczywiście zamiast przeczytać przepis ze zrozumieniem od razu zabrałam się za robotę, zwłaszcza, że na piątek obiecałam Ani z pracy ciasto. No i co? Robiłam dwa razy. Dwa razy zamiast puszystego ciasta jak ze zdjęcia, z piekarnika wyjęłam grubaśny, tłusty naleśnik. Nie dziwota. Bo przepis wymagał 125 g masła, 300 ml kremówki i zaledwie 75 g mąki. Zakalec murowany. Ale ja nie z tych, co się poddają. Wręcz przeciwnie, jak mi coś nie idzie w kuchni, będę próbować do skutku. Poszperałam w internecie (btw wyszukiwarka przepisów na durszlak.pl jest genialna!!!), porównałam przepisy, wybrałam ten z mojewypieki.blox.pl. Troszkę go zmieniłam- tu bez jajka, tam więcej cytryny i do dzieła! Wyszło tak jak lubię. Słodko-kwaśno, megamocno cytrynowo. Teraz przydałoby się tylko lato i hamak. Byłabym perfekcyjnie szczęśliwa. No i gdyby jeszcze na tym hamaku obok mnie był Tom Hardy. Moje zauroczenie nim zaczyna przybierać rozmiary obsesji. A wszystko przez jeden film. Powstrzymuję się jak mogę, żeby nie walnąć tutaj 3000-znakowej laurki na cześć Toma. Dość powiedzieć, że ma taki głos jak lubię, mnóstwo tatuaży i ciało, którego zdecydowanie nie powinno się zakrywać ubraniami. Ma też syna, dziewczynę i nagrodę BAFTA. Więcej nie napiszę. Obejrzyjcie film i dajcie znać co o nim myślicie. A teraz tarta:



forma 24 cm

spód
200 g mąki krupczatki
2 łyżki cukru pudru
115 g masła pokrojonego w kostkę
3 łyżki lodowatej wody

masa cytrynowa
5 jajek
120 g cukru
2 łyżki mąki ziemniaczanej
200 ml kremówki
200 ml soku z cytryny
skórka otarta z 3 cytryn

1.  Zaczynamy od kruchego spodu. Ponieważ lubię ułatwiać sobie życie do przygotowania ciasta użyłam blendera. Jestem zakochana w nowym blenderze Philips, z dużym malakserem (food processor, nigdy nie wiem jak to przetłumaczyć na polski). Ma mocny silnik, więc nie straszne mu robienie ciasta czy przygotowanie tony guacamole. Do malaksera wrzuciłam zimne masło. Chwilę posiekałam. Dodałam pozostałe składniki i siekałam malakserem, aż całość połączyła się w kulę ciasta. W wersji ręcznej: najpierw siekam masło, dodaję mąkę z cukrem. Chwile zagniatam. Dodaję wodę. Potem bez względu na metodę przygotowania kulę ciasta zawijam w folię i do lodówki na pół godziny. 

2. Piekarnik rozgrzewam do 180 st C. Ciasto rozwałkowuję na placek o grubości ok 1 cm. Przekładam je na formę do tarty. Nakłuwam widelcem. Przykrywam pergaminem, na wierzch wysypuję fasolę. Piekę 15 minut, na obu grzałkach. Potem zdejmuję papier i piekę jeszcze 5 minut, najlepiej na funkcji opiekania- wówczas ciasto z wierzchu będzie lepiej wypieczone i nie rozmięknie, gdy wylejemy na nie masę cytrynową.

3. Mikserem albo trzepaczką ubijam jajka, dodaję cukier. Ubijam chwilę. Następnie dodaję kremówkę. Ubijam 2 minuty. Na koniec dodaję sok z cytryny, skórkę i mąkę. Ubijam tylko do połączenia składników. Masa będzie bardzo rzadka. Wylewam ją na podpieczony spód. Ciasto piekę 30 minut w 160 st C. Jeśli wierzch za mocno zbrązowieje, przykrywam folią aluminiową. Odstawiam do ostygnięcia w chłodne miejsce. Raczej nie polecam trzymania w lodówce, bo kruchy spód robi się miękki. Przed podaniem można oprószyć cukrem pudrem.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Boski jabłecznik, ACTA i kobieca solidarność.

Cały weekend spędziłam w pidżamie. Aktualnie oglądam "Sex and The City" na DVD, mówię na głos wszystkie dialogi i zastanawiam się, jak będzie wyglądał świat po wejściu ACTA, SOPA i PIPA. Mam już namiastkę: zamknięte megavideo oznacza zabójczo utrudniony dostęp do moich seriali. Absolutnie uniemożliwia oglądanie starych odcinków (a odkryłam w sobotę rano całkiem fajny dokument o siostrach założycielkach cukierni Georgetown Cupcake) czegokolwiek. I pozwala przez chwilę poczuć anarchistyczną radość, kiedy hakerzy blokują strony sejmu, FBI i ministerstw wszelkiej narodowości. Co nie weszłam na FB pojawiały się nowe informacje o zhakowanych stronach. Może to nie jest właściwy sposób na prezentowanie swojego stanowiska, ale i tak mnie cieszy. W szczenięcy, acz solidarny sposób. Solidarność to kolejne hasło weekendowych przemyśleń. Oglądam SATC, myślę o wszystkich moich wspaniałych dziewczynach (tu powinna być litania imion, ale przecież wiecie, że o Was chodzi)  i zastanawiam się dlaczego niektóre kobiety zrobią wszystko by pokazać kto tu rządzi? Z czego wynika potrzeba knucia, zabawy w głuchy telefon i kopania dołków? I co trzeba zrobić, żeby kobietę sprowokować do takiego zachowania? Bo nie wierzę, że chodzi o zwykłą antypatię. Dajcie znać, jak odkrycie coś w tej kwestii. Jestem szalenie ciekawa. A czasem zaskakują i zachwycają mnie spontaniczne wyznania, jak to które usłyszałam od Moniki w pracy: "Kisiel, nie jestem skora do pochwał. W ogóle to nikogo nie chwalę. Ale uwielbiam twojego bloga." To jest ten moment, kiedy prawie oblewasz się kawą z zaskoczenia. Bo Monika faktycznie nie jest skora do pochwał. Uwielbiam słuchać jej rozmów telefonicznych, jak kogoś opieprza. Jest w tym mistrzowska. No bullshit, konkrety i bez owijania w bawełnę. Jak dorosnę tez będę taka :-)  No więc, najpierw mi powiedziała, że uwielbia mojego bloga, a potem mnie opieprzyła, że nie piszę od miesiąca. Zatem poprawiam się i piszę. Nie obiecuję poprawy i 4 nowych postów w tygodniu, bo nie jestem systematyczna (uwaga: nie pisać że jestem systematyczna w listach motywacyjnych), ale ten post wrzucam i postaram się z większą regularnością pisać kolejne. 

A jabłecznik potraktujcie jako przeprosiny. Robi się łatwo, wygląda efektownie i smakuje zaskakująco dobrze. Swoją drogą, skąd wziął się szał na szarlotkę? Kilkanaście lat temu było to niezbyt wykwintne ciasto, placek w zasadzie. Taki który robi babcia i nie ma się czym zachwycać. Aż nagle (przynajmniej w mojej świadomości) okazało się, że szarlotkę można podawać na ciepło, z lodami, albo bitą śmietaną. I wszyscy (czyli ja) oszaleli. I zaczęło się poszukiwanie najróżniejszych przepisów. Moja mama robi jabłecznik na cieście biszkoptowym. Ja wolę na kruchym. Z reguły na wierzchu układam kratkę z kruchego ciasta (a'la Królewna Śnieżka w filmie Disney'a). Kiedy przeglądałam moją nowojorską biblię kulinarną natknęłam się na przepis na ciasto z jabłkami i kruszonką. Klasyka. Zrobiona według tego przepisu (trochę go zmodyfikowałam) musi się udać i jest perfekcyjna. Spód jest kruchy, jabłka miękkie, ale nie ciapowate, a kruszonka aromatyczna. 

Jabłecznik z kruszonką
tortownica 28 cm

Spód
1 1/4 szkl mąki krupczatki
100 g zimnego masła
3 łyżki cukru
3 łyżki lodowatej wody

Nadzienie
1,5 kg jabłek (czyli 6 średnich owoców)
3/4 szkl cukru (najlepiej brązowego)
2 łyżeczki cynamonu (albo więcej, jak kto lubi)
50 g masła
1 laska wanilii
sok z 1/2 cytryny
1/4 szkl mąki

Kruszonka
1/2 szkl mąki
1/4 szkl brązowego cukru
1 łyżeczka cynamonu
50 g masła

1. Spód: Masło pokrój na małe kawałki, dodaj mąkę i cukier. Szybko zagnieć ciasto, na koniec dodaj wodę i uformuj kulę. Albo wrzuć składniki do misy miksera i mieszadłem do ciasta, wymieszaj je tak, aby przypominały kruszonkę. Dodaj wodę, miksuj jeszcze chwilę. Zrób kulę, wsadź do worka i odstaw do lodówki na 30 minut. Chłodne ciasto rozwałkuj na grubość 5 mm, tak aby starczyło na spód i wysoki rant. Przełóż do tortownicy, przykryj pergaminem i obciąż ryżem albo grochem. Krok ansolutnie niezbędny. (Kupiłam ostatnio kilogram grochu, który idealnie wystarcza do solidnego obciążenia ciasta.) Piecz 15 minut w 180 st. C. Zdejmij groch i piecz jeszcze 15 minut. 

2. Nadzienie: Jabłka obierz, usuń gniazda nasienne i pokrój w kostkę (1 cm). Cukier wymieszaj z cynamonem i posyp jabłka. W rondlu z grubym dnem rozpuść masło, wrzuć jabłka z cukrem. Dodaj ziarenka z przekrojonej laski wanilii. Smaż, aż jabłka puszczą sok i zaczną się robić miękkie. Dolej sok z cytryny. Całość posyp mąką, wymieszaj i podgrzewaj, aż masa zgęstnieje. Jabłka przełóż na wypieczony spód.

3. Kruszonka: Masło lekko podgrzej w mikrofalówce, ma być miękkie, ale nie roztopione. Przełóż do miski. Dodaj cukier, cynamon i mąkę. Wymieszaj, albo zmiksuj. Powinno być grudkowate, jak to kruszonka. Posyp nią ciasto, tak aby w całości przykryć jabłka. 

4. Pieczenie: ciasto przykryj folią aluminiową. Inaczej boki się przypalą. Piecz 45 minut w 170 st C, na obu grzałkach. Podawaj ciepłe z kulką lodów albo bitą śmietaną.