sobota, 26 maja 2012

Anthony Bourdain, burgery i ciastka


Gdybym mogła pojechać tylko w jedno miejsce, pojechałabym do Miasta.  Gdybym mogła porozmawiać tylko z jednym człowiekiem, wybrałabym Jego.  Gdybym mogła zjeść tylko jedną rzecz, zjadłabym To. Tak jest, ostatnie chwile mojego życia chcę spędzić w Nowym Jorku, rozmawiając z Anthonym Bourdain’em (a raczej usiłując wyksztusić z siebie coś poza: I fucking love you) i jedząc cheeseburgera. Najlepiej z Burger Joint albo Shake Shack. Na szczęście nie umieram, więc może uda mi się zrealizować marzenie o rozmowie. W Nowym Jorku byłam, w najlepszych burger jointach też. Ale pojadę jeszcze raz. A zanim to nastąpi, po raz kolejny obejrzę ten odcinek najnowszego programu Bourdaina „The Layover

Shake Shack w NYC, fot. Scott Beale / Laughing Squid
Pomysł jakich wiele, ograny, nudny i w ogóle bleeeeh- jak spędzić 48 godzin w jednym mieście i po wyjeździe mieć wrażenie, że je znasz. Ale, że nie ma lepszego przewodnika po miastach od Anthony’ego, więc nawet ograny pomysł jest cudowny. A w nową kulturę, w miejsce trzeba się wgryźć. Zejść z turystycznego szlaku, schować przewodnik i zgubić się w gąszczu knajpek, lokalnych barów. W Nowym Jorku jest gdzie się gubić. I jest co jeść. Och, jest! 

Wspomniany Shake Shack i Burger Joint. Zasady są proste: kolejka jest na tyle dluga, żeby się w międzyczasie zastanowić, na co masz ochotę. Jak już staniesz przy kasie, to nie ma mowy o zastanawianiu się, marudzeniu i wybieraniu. Nie wiesz co chcesz jeść? Wracaj na koniec kolejki, może cię olśni. A jeśli wiesz, to od razu zamów podwójną porcję. Wbrew pozorom stanie w kolejce jest cholernie energochłonne, więc żeby uzupełnić kalorie i mieć siłę na dalszą wyprawę, zjedz dwa burgery. Do tego shake. Frytki? Niekoniecznie. Tylko niech ci się nie wydaje, że skoro to tylko bar z kanapkami, to możesz wyglądać jak fleja. Wszak jak powiedziała starsza pani siedząca w Katz’s „na miłość boską, my musimy na was patrzeć, więc ubierzcie się przyzwoicie." I jeszcze druga złota zasada Nowojorczyjków: nie wychodź z domu bez bronzera i błyszczyku. Nawet jak idziesz na lunch, nawet jak taszczysz torbę prania, nawet jak wychodzisz po gazetę, umaluj się! Przecież możesz poznać miłość swojego życia! To najbardziej uniwersalna zasada. Bo nieważne czy dom z którego wychodzisz jest w Nowym Jorku czy w Nowej Hucie: podstawowy makijaż to podstawa. O! Wyobraź sobie jak potoczyłaby się historia Królewny Śnieżki, gdyby rzeczona w dniu napatoczenia się na księcia wyglądała jak zombie? A przecież wszyscy chcemy bajkowego zakończenia. Więc pamiętaj: błyszczyk i brązer. 

Możesz ruszać w miasto. Dokąd? Tam gdzie zaprowadzi cię Anthony, oczywiście. Najlepiej do pewnej księgarni. Nie miałam pojęcia o istnieniu tej na Upper East Side! Błąd, wielki błąd. Nadrobię następnym razem.  Jak opowiada Anthony- Kitchen Arts & Letters to sezam dla foodie-czytelników. Najlepsze, najpiękniejsze, najstarsze, najbardziej unikatowe książki kucharskie i o kuchni w ogóle. (Pakując się na wyprawę, nie zawracaj sobie głowy wielką ilością szmat. Potrzebujesz jeden superowy zestaw, wygodne buty, brązer i błyszczyk. W drodze powrotnej pustą przestrzeń zapełnią książki, gadżety elektroniczne i sweterki Michaela Korsa za 19$.)
Potem z gracją przechodzisz do Met, oglądasz wystawę o Pradzie, wsiadasz w METro i wracasz na SoHo. Kulinarną mekkę nowojorczyków. Koszerne deli, unurzane w lukrze cukiernie z cupcakes, malutkie knajpki z 30 rodzajami hot-dogów. Dla każdego coś miłego. 

The High Line fot. Dave Schumaker
Jak już pochłoniesz babeczkę z Georgetown Cupcakes, kupisz koszulkę za milion dolarów u Marca Jacobsa i napatrzysz się na dom Carrie Bradshaw z powrotem pod ziemię. Wysiadasz na roku E14th St/ 8th Ave, przemierzasz dwie przecznice, opierasz się pokusie wejścia do Chelsea Market. Wspinasz się po schodach i TADAM! The High Line czyli park zbudowany na pozostałościach starej nadziemnej kolejki z lat trzydziestych stoi otworem. Gdzieniegdzie zachowały się nawet tory i podkłady. Jest zielono i dość przestrzennie, obłędnie pięknie, z widokiem na Hudson z jednej i Meatpacking District z drugiej strony. Tam to już koniecznie musisz pamiętać o błyszczyku, albo lepiej- hipsterskiej czerwonej szmince i jakimś stylowym łaszku z Opening Ceremony, bo szanse poznania nowojorskiego artysty-kucharza-grafika-projektanta  są bardzo wysokie.

Jeśli jakimś cudem okaże się, że wszyscy
nowojorscy artści-kucharze-graficy-projektanci postanowili spędzić popołudnie w innym miejscu, nie załamuj się. Zawsze możesz wrócić do domu, upiec obłędne ciasteczka z czekoladą a na drugi dzień wybrać się na polowanie na Brooklyn. Podpowiem ci jak zrobić te obłędne ciasteczka. Nie sugeruj się zdjęciem- robione telefonem późnym wieczorem po powrocie z Krakowa pozostawia wiele do życzenia. Ale smak ciastek, chrupiących z zewnątrz i ciągnących w środku, z trzema rodzajami czekolady rekompensuje wszystkie estetyczne niedoskonałości.

Amerykańskie ciasteczka z czekoladą/ Chewy chocolate chip cookies

36 ciastek, przygotowanie: 10 minut, pieczenie: 10 minut


2 1/4 szkl mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
250 g masła
1/2 szkl cukru
1 szkl jasnego cukru muscovado
1 łyżeczka soli
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
2 duże jajka
3 tabliczki czekolady (białej, mlecznej i gorzkiej lub 300 g groszków czekoladowych)

Potrójnie czekoladowe choc-chip cookies



1. Masło roztop, przestudź i ubij z białym i brązowym cukrem na puszystą masę. 
2. Zmniejsz obroty miksera, dodaj wanilię, sól i jajka. Zmiksuj. 
3. Wymieszaj mąkę i proszek do pieczenia. Dodaj do mokrych składników i miksuj chwilę, tylko do połączenia składników. 
4. Czekoladę posiekaj na małe kawałki i dodaj do ciasta. Powinno być dość gęste.
 5. Porcje ciasta wielkości małej gałki lodów układaj na blaszce wyłożonej pergaminie. Spłaszcz je lekko od góry. Zachowaj duże odstępy- ciastka mocno urosną. Piecz 8-10 minut w 200 st C. (Ciastka będą dochodzić po wyjęciu z piekarnika, więc nie trzymaj ich za długo, bo zrobią się twarde.) Brzegi muszą być wypieczone, środek ścięty. Wyjmij z piekarnika i ostudź na kratce. 
6. Podawaj z mlekiem i uśmiechem umalowanych na czerwono ust, jak współczesna pin-up girl :-)

 A już niedługo mój przewodnik po polskich burger-jointach. Najlepsze, najgorsze, najtańsze. Miłośnicy krwistej wołowiny- wyczekujcie! 


Stay online!

niedziela, 20 maja 2012

Kokosowy ryż z kurczakiem

Darujmy sobie zwyczajowe przeprosiny. Jestem niesystematyczna. I przerasta mnie robienie zdjęć. I jestem leniem, bo przecież mam książkę Helen Dujardin i wystarczyłoby zacząć korzystać z jej rad i byłoby lepiej. Mea culpa, kajam się i jestem zbolała. 

Kolejna reaktywacja bloga, kolejne mocne postanowienie poprawy. Ale zaznaczam- z tymi zdjęciami to będzie kiepsko, więc estetów i miłośników fotografii kulinarnej z góry przepraszam. Gdzie byłam jak mnie nie było? Wszędzie :-) W Wiedniu, w Katowicach, w Poznaniu. W Wiedniu zaznajomiłam się z cudownym piwem Gosser Radler, a raczej piwną lemoniadą (która pod szyldem Warki niedługo wchodzi do Polski). A w Katowicach nareszcie zaznajomiłam się z Natalią z www.zmyslowoprzezswiat.blogspot.com. I przy okazji z kolejnymi piwami, bo Natalia otworzyła w Katowicach wspaniały bar piwny. „Biała Małpa”, bo tak nazywa się przybytek jest spełnieniem marzeń każdego piwosza. Polskie i europejskie trunki, z kija i ze szkła, nie uświadczysz tu ani wspomnianej Warki ani Żywca, ale są wspaniałe ale, stouty, ciemne piwa, jasne piwa. Czego dusza zapragnie. A że próbowałam kilkunastu, to już nie pamiętam, który smakował mi najbardziej. Jak będziecie w Katowicach koniecznie zajrzyjcie w bramę na ul. 3 Maja 38 i koniecznie poddajcie swoje kubki smakowe piwnemu testowi.
A jak wróciłam z Kato, w Warszawie poznałam kolejną blogerkę, z którą wcześniej miałam przyjemność się czytać. Magda z Cakes and The City była na konferencji blogerów organizowanej przez Agorę. Ja też byłam, więc pogadałyśmy chwilę i wymieniłyśmy uwagi co do prelegentów – pani z agencji zajmującej się blogem Chrząstowskiego była straszna, 'prawdziwi' blogerzy zdecydowanie lepsi.
Potem było kilka innych wypraw i wydarzeń. Póki co- czekam na pierwszy tydzień czerwca i upragniony urlop w Kwidzynie. Tak, tak, zamiast na kolejne zagraniczne wojaże jadę do rodziców. Będę chodzić na basen, jeździć z ojcem na rowerze, bawić się z kotami, gadać z mamą i robić wszystko to, na co w Warszawie nie starcza czasu. Na przykład przeczytam wszystkie zaległe książki, a lista jest spora. Większość kulinarna, albo okołokulinarna. A propos kulinariów- kolejny numer „Polska gotuje” będzie w kioskach 30 maja. Ci co mnie lubią, niechaj kupią przez sentyment. Ci, co nie lubią, niechaj kupią, przeczytają i jak znajdą coś co ich wkurza- mogą krytykować w komentarzach, na fejsie, albo fejs tu fejs (dawna forma konfrontacji, oznaczająca spotkanie w świecie rzeczywistym, nie- wypisywanie komentarzy na wallu oponenta) :)
A teraz, na poczekaniu, szybki kokosowy ryż z kurczakiem i czerwoną fasolą. Jako że jutro poniedziałek, musiałam ugotować coś na lunch do pracy. Moja mała szafka-spiżarka jest już bardzo przeciążona postanowiłam nieco ją opróżnić. Mleko kokosowe, szafran, ryż basmati poszły w ruch. Danie jest prawie eintopfem, prawie, bo kurę trzeba oprawić w osobnej patelni. Ale jeśli macie resztki mięsa z rosołu albo inszego pieczonego kurczaka- tadam eintopf a'la Jamajka!




Kokosowy ryż z kurczakiem i czerwoną fasolą

przygotowanie: 35 minut, porcje: 3

1 ząbek czosnku
1 dymka
2 łyżki oliwy z oliwek
mały kawałek imbiru (1 cm)
1 szklanka ryżu basmati
200 ml mleka kokosowego
1 szkl wody
kilka nitek szafranu
1 puszka czerwonej fasoli
1 papryczka chili
kmin rzymski, sól, pieprz do smaku
300 g piersi z kurczaka

  1. Czosnek i dymkę drobniutko posiekaj. W garnku z grubym dnem rozgrzej oliwę. (Dostałam od koleżanki hiszpańską oliwę Carbonell. A w zasadzie dwie- extra vergine i mieszankę oliwy extra vergine i rafinowanej. Ta druga dobrze nadaje się do smażenia. Można ją porządnie rozgrzać- lepiej niż zwykły olej i nie ma tak intensywnego oliwkowego smaku, więc nie gryzie się z egzotycznymi potrawami. Ciekawostka: wiecie, że Hiszpania produkuje najwięcej oliwy z oliwek?) Dobra, koniec dygresji- wracamy do rozgrzanej oliwy. Dodaj do niej dymkę i czosnek, podsmażaj chwilę. Dodaj starty imbir, ryż. Smaż, aż się zeszkli.
  2. Mleko kokosowe wymieszaj z wodą. Dodaj szafran. Chili drobno posiekaj. Czerwoną fasolę opłucz. Do garnka wlej mleko z wodą, dodaj fasolę, chili, dopraw solą i kminem. Zagotuj, następnie zmniejsz ogień na bardzo mały, przemieszaj, przykryj i gotuj ok 25 minut, aż ryż zmięknie.
  3. Kurczaka pokrój w małe kawałki, możesz go dowolnie doprawić, albo tylko natrzeć czosnkiem, posypać solą i pieprzem. Podsmaż na odrobinie oliwy z oliwek. Dodaj do gotującego się ryżu, wymieszaj i podgrzewaj jeszcze chwilę.
  4. Serwuj ze świeżą kolendrą i odrobiną soku z limonki. Albo tylko ze świeżo mielonym pieprzem.