niedziela, 23 października 2011

Dietetyczne brownies czyli megaczekoladowe ciasto z cukinią

Dla mnie ciasto z cukinią to totalna nowość.

Od jakiegoś czasu na blogach pojawia się przepis na czekoladowe ciasto z cukinią. Nie zależnie od wariacji, przepis wszędzie wywołuje superentuzjastyczne komentarze. Chyba jako pierwsza zaprezentowała go światu Dorota. A ja nadal byłam dość sceptycznie nastawiona do tego wymysłu. Jak do superprzystojnego i inteligentnego faceta. Musi mieć jakąś wadę: żonę, alimenty albo impotencja, wszystko na raz. I po raz kolejny przekonałam się, że kuchnia bywa lepsza od facetów: żadnych niemiłych zaskoczeń, żadnego niezręcznego "no miałem ci o tym powiedzieć, ale..."
Nie wierzyłam zapewnieniom, że cukinii w ogóle nie czuć. Co tu dużo mówić, oporna byłam, zupełnie jak nie ja. I to był błąd. Cholernie wielki błąd. Bo to ciasto faktycznie jest obłędne! Bardzo mocno czekoladowe, niezbyt słodkie, wilgotne i nie czerstwieje. To co Kisiele lubią najbardziej. I jak się okazuje krewni i znajomi Kisiela też, co potwierdzają entuzjastyczne opinie Mamy, Taty (tak, tak w ten weekend po Warszawie grasują Trzy Kisiele) i znajomych z Martowej parapetówy. No i fakt, że ciasto jest z czekoladą czyni sprawę jeszcze lepszą, bo smakuje jak brownie, ale ma tylko 1 tabliczkę czekolady i pół kostki masła, zamiast odpowiednio: 4 i 2. Robi się szybko. Trzeba tylko uważać, żeby zbyt długo nie miksować ciasta, bo potem opadnie. Najlepiej chyba wymieszać ręcznie, jak w przypadku muffinek.

Czekoladowe ciasto z cukinią
blacha 26 cm x 35 cm

125 g miękkiego masła
1/2 szkl oleju
250 g cukru
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
1 łyżeczka sody
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
2 jajka
1/2 szkl jogurtu naturalnego
2 szkl mąki tortowej
4 łyżki kakao
2 szkl startej cukinii czyli 1 średnia cukinia (warto posypać ją lekko solą, po dwudziestu minutach opłukać i odcisnąć nadmiar wody)
100 g ciemnej czekolady*


1. Masło zmiksuj na jasną masę. Zmniejsz obroty miksera, dodaj olej. Miksując dodaj cukier, wanilię. sodę, proszek do pieczenia i sól. Po kolei wbijaj jajka. Dodawaj mąkę na przemian z jogurtem ciągle mieszając. Dodaj kakao.
2. Połowę tabliczki czekolady rozpuść. Drugą połowę drobno posiekaj. Obie czekolady dodaj do ciasta razem z cukinią. Wymieszaj.
3. Przelej do prostokątnej formy. Piecz ok 60 cm w 160 st C. Im wyższa forma, tym dłużej będziesz piec.
4. Przestudzone ciasto możesz udekorować polewą czekoladową.

* Od dzisiaj będę stosować właściwą nomenklaturę: ciemna a nie gorzka czekolada. Bo jak czekolada jest ciemna, to wcale nie musi być gorzka. Wręcz przeciwnie. Wszystko zależy od jakości czekolady. Podobnie jak z dietetycznością. Oczywiście, nie mam zamiaru wciskać ściemy pt. czekolada nie tuczy. Ale nie musi być taką bombą kaloryczną o jaką ją posądzamy. Po pierwsze: im więcej kakao tym zdrowiej. Im więcej kakao tym mniej cukru. Trzeba czytać etykiety i wybierać czekoladę, która jest robiona z masła kakaowego, nie z olejów roślinnych. Dobra czekolada powinna zawierać: min. 60% kakao, cukier, wanilię, masło kakaowe i lecytynę. Perfekcyjna piątka, jeśli nie liczyć dodatków typu orzechy, chili, etc, Taka jestem mądra bo byłam na czekoladowych warsztatach organizowanych przez Chocolate Company. W ich sklepie w Galerii Mokotów można kupić ciemną czekoladę, 99% kakao, która jest słodka! Można też kupić czekoladę do smarowania, która ma 85% i jest wyborna. Tylko droga jak jasna cholera: prawie 40zł/ 300 g. Pozwolę sobie zacytować kol. red. Martę: "No taka przeciętna polska rodzina, dwoje dzieci i rodzice z fabryki, to raczej sobie nie kupią." No może od czasu do czasu. 

sobota, 22 października 2011

Śniadaniowe bułeczki z wiśniami czyli drożdżówka bez wyrabiania

Drożdżowe bułeczki, szklanka mleka. Śniadanie doskonałe. Podwieczorek też.


Jestem pieczywoholikiem. Im świeższe, tym więcej potrafię zjeść. Na przykład w środę wsunęłam całą bagietkę z masłem i solą. Na raz. A potem prawie umarłam. Na szczęście powstrzymałam się przed zjedzeniem 18 drożdżówek na raz. Na szczęście. Ale raczej nie powstrzymam się przed zrobieniem ich po raz kolejny, bo są faktycznie proste. Mieszasz składniki na ciasto, odstawiasz na noc, rano przekładasz do foremek, pieczesz i gotowe. Bułki są dosyć ciężkie i mocnomaślane, ale zupełnie inne od leciutkich brioszek. Bardziej przypominają scones. Wigotne, dzięki wiśniom w środku. Słodkie, ale nie za słodkie. A przede wszystkim szybkie i bezstresowe, w przeciwieństwie do każdego innego ciasta drożdżowego. Ilekroć robię brioszkę stresuję się nieziemsko. I ponoć to największy błąd, bo jak powiedziała mi Maryla, "drożdżówką nie można się przejmować". Zastosuję się do tej rady następnym razem.

Drożdżowe bułeczki bez wyrabiania
przepis na 18 bułeczek

200 g bardzo miękkiego masła
4 łyżki cukru
3 jajka + 1 do posmarowania przed pieczeniem
500 g mąki tortowej
1 opakowanie drożdży instant (7 g)
1 łyżeczka soli
200 ml ciepłego mleka
konfitura wiśniowa

1. Drożdże rozpuść w ciepłym mleku. Masło ubij z cukrem na puszystą masę. Dodaj jajka. Mąkę wymieszaj z solą. Na przemian dodawaj trochę mleka, trochę mąki i mieszaj (ręcznie, albo mikserem z hakiem). Ciasto będzie dość rzadkie i grudkowate. Nie przejmuj się. Przykryj je folią lub ściereczką i odstaw w chłodne miejsce na noc. W lodówce może być za zimno, więc polecam podłogę w przedpokoju albo parapet, czy insze chłodne, acz pozbawione przeciągów miejsce.
2. Rano rozgrzej piekarnik do 180 st C. Ręką oprószoną mąką (lub polaną olejem) odrywaj kawałki ciasta, wielkości mandarynki. Nadziej każdą bułkę małą łyżeczką konfitury i sklej. Wierzch bułeczek posmaruj rozbitym jajkiem. Piecz w formie do muffinek, ok 20 minut. Gotowe!

sobota, 15 października 2011

Szybki makaron z niebieskim serem i brokułami


Nareszcie weekend, w który nie muszę nigdzie jechać. Nie muszę wstawać rano by lecieć do X. Nie muszę wychodzić z psem. (Dobra, w Kwidzynie poranne spacery z Korasem załatwia Tata, nie ja.) Nie muszę nic. Uwielbiam ten stan :-) Mogę leżeć w łóżku zawinięta w kokon z pościeli, popijać kawę, pogryzać Torcik Wedlowski (dostany z pracy) i przeglądać blogi, które uzbierał dla mnie Bloglovin, oglądać Toma Sellecka i rozważać kwestię wpływu czasu na męską urodę. Przy Sellecku słowo uroda jakoś nie pasuje. Męskość? Zbyt dwuznaczna. Przystojoność? Pewnie nie ma takiego słowa, ale jest najbardziej odpowiednie. A, no i mogę bez końca przeglądać nowe książki kucharskie (a trochę się ich zebrało) i planować co ugotuję. A póki co, dzielę się pomysłem na szybką, pseudowłoską kolację. Ostrzegam, że ser śmierdzi przeokrutnie, więc otwarte okna, włączone pochłaniacze są niezbędne. I raczej nie polecam zabierania resztek na lunch do pracy. Ja tak zrobiłam, za co bardzo przepraszam wszystkich, którzy przez godzinę po zakończonym posiłku nadal czuli zapach niebieskiego sera. Wykazałam się druzgocącym brakiem wyobraźni. Mea culpa. Ale danie jest superszybkie i smaczne. Jak do niego dodać kieliszek białego wina i jakieś tiramisu czy inszą granitę na deser, to jest całkiem wykwintnie. Propozycja na randki z serii: przez żołądek do serca. W mojej wersji dość pikantne, ale to kwestia ilości chili, którą można zmniejszyć.

Farfalle z dwoma serami i brokułami
przepis na 3 porcje

250 g krótkiego makaronu, np. farfalle
2 ząbki czosnku
1 papryczka chili
1 mała czerwona cebula
oliwa z oliwek
100 g sera z niebieską pleśnią (gorgonzola, roquefort czy co sobie wymarzysz; ja sięgnęłam po duńskiego wyjątkowego śmierdziela)
250 g śmietany 36%
100 g startego sera (ja wzięłam cheddar, ale może być parmezan czy jakikolwiek inny np. morski)
1/2 brokuła
sól, pieprz

1. Makaron ugotuj al dente. Zanim go odcedzisz, odlej 1 szkl wody od makaronu- przyda się do poprawiania konsystencji sosu, jeśli zajdzie taka potrzeba.

2. Brokuła podziel na małe różyczki i zblanszuj. Ja lubię twardawego, więc wrzucam go na wrzątek i gotuje ok 2 minut.

3. Chili przekrój wzdłuż, usuń pestki i posiekaj drobno. Czosnek przeciśnij przez praskę albo posiekaj. Cebulę drobno posiekaj. Na dużej patelni (musi pomieścić makaron i sos) rozgrzej oliwę z oliwek. Wrzuć chili, cebulę i czosnek. Smaż na małym ogniu mieszając dopóki oliwa nie zrobi się aromatyczna, czosnkowa. Następnie dodaj pokrojony w kawałki niebieski ser. Zmniejsz ogień. Mieszaj aż do rozpuszczenia.

4. Dodaj śmietanę i wymieszaj sos, możesz go lekko posolić.Ja lubię słone sosy, więc nie ominęłam tego kroku. Jeśli sos jest zbyt gęsty, dodaj trochę wody od makaronu. Następnie na patelnię przerzuć makaron i brokuły. Posyp startym serem i wszystko dokładnie wymieszaj. W tym celu przydadzą się szczypce albo dwie łyżki. Jedz od razu, posypane świeżo mielonym pieprzem.

piątek, 7 października 2011

Podwieczorek książkowy z Sophie Dahl i Jamie Oliverem

Jamie Oliver "30 minut w kuchni" już niedługo w księgarniach. Sophie Dahl "Apetyczna panna Dahl" dostępna od ręki!

Normalnie organizuje się śniadania prasowe. Ale ja właśnie siedzę w pociagu, więc będę zajadać rogaliki, które ostały się ze śniadania i przeglądać moje dwa najnowsze nabytki. „30 minut w kuchni” Jamiego Olivera i „Apetyczna panna Dahl” Sophie Dahl. Obie dostarczyły mi niesamowitej radości. Pierwsza dldatego, że pokazuje, iż Jamie to coś więcnej niż zapita morda, bejsbolówka udawany cockney czyli mockney (akcent) i jedzenie ze stołówek. Za takiego go do tej pory miałam. Więc bardzo przyjemnie rozczarował propagując ideę domowych posiłków, samodzielnego gotowania i oszczędzania czasu. Bo o tym w skórcie jest ta książka. Dostajesz gotowe menu, więc nie musisz się zastanawiać, co do czego pasuje, przepis krok po kroku pomagający przygotować całą kolację, a nie poszczególne dania oddzielnie i ładne zdjęcia jako gratis. Wystarczy? Wystarczy. Są przepisy na makarony, ryby, tumsztyki, angielskie pikniki i uczty z tapas. Większość naprawdę ciekawa i prosta w przygotowaniu. Jest jeden mankament. Żeby faktycznie przygotować kolację w 30 minut, musisz mieć niezbędne sprzęty i akcesoria, któe Jamie wymienia na początku książki. Obowiązkowy jest blender, malakser, mikser, mikrofalówka. Ja mam tylko te dwa ostatnie, więc wszelkie siekania i rozdrabniania muszę robić ręcznie. Owszem blender mam, ale idiotka zakupiłam go w Carrefourze, bo był niedrogi (120 zł) i jest do nieczgo. Więc w efekcie wydam na blender ze 400 zł, bo następny jaki kupię będzie pożądny, a ten stary pójdzie do kogoś w dary. A mama mówiła, że mało kogo stać na kupowanie tanich rzeczy. Czas zapamiętać tę mądrość. Niemniej, jeśli masz wymagany sprzęcior, albo kuchcika, możesz ze stoperem w dłoni sprawdzać czas przygotowania całego posiłku. Idealna książka dla kuchennych laików, bo nie wymaga specjalnych technik, ani doskonałej organizacji pracy. Wystarczy, że umiesz czytać ze zrozumieniem. Jeśli zdałeś nową maturę z polskiego, to teoretycznie posiadasz tę umiejętność.
Z Sophie Dahl mam nieco większy problem. Bo kiedy obejrzałam jeden z jej programów na kuchnia.tv, pomyślałam: Ocho, kolejna dziewczynka chce zostać drugą Nigellą. Bo ci którzy widzieli ten program, muszą przyznać, że styl ma podobny. Seksbomba w kuchni strzelająca porównaniami i oczami, oblizująca palce i emanująca zmysłowością. To tak w skrócie. I teoretycznie powinno mi się to podobać, a jednak wyczuwam u niej pewną sztuczność. Dziecięcą egzaltację dziewczyny z dobrego domu, która wymyśliła sobie, że teraz będzie gotować. Na szczęscie papier dobrze filtruje tego typu zapędy. Książka jest matowa, lekko zadymiona. Jakby świat ogladany był spod półprzymkniętych powiek. I to mi się całkiem podoba. I jestem w stanie przymknąć oko na egzaltacje pt. wstań rano, urwij w ogródku trochę ziół, rzodkiewek i pomidorów i przygotuj uczte. Urok angielskiej klasy wyższej żyjącej w domach z ogrodami jakoś do mnie nie przemawia. Może dlatego tak się czepiam, że wiem iż program panny Dahl jest kręcony w studio, a nie w jej kuchni, jak zapewnia.
Podoba mi się podział dań na pory roku. W każdej sekcji jest 7 śniadań, lunchy i kolacji. A na koniec jeszcze garść deserów. Przyjemne, chociaż rozumiem dlaczego Sophie ma tylu przeciwników, co zwolenników. Zwłaszcza w Anglii. Nie macie wrażenia, że jak człowiek jest: modelką, pisarką, publicystką, kucharką i żoną Jamiego Culluma, to ma trochę za dużo tytułów w życiorysie. Może trzeba by z czegoś zrezygnować, żeby w innych rzeczach dojść do perfekcji? Człowiek renesansu to była fajna sprawa... w renesansie. Ja chyba wolę współczesny świat specjalizacji. A wy?
Ok, o samej książce: proste przepisy, zdrowo, a przynajmniej mniej kalorycznie niż u Nigelli. Bardzo podobają mi się pomysły na śniadania, bo z reguły książki kucharskie traktują je po macoszemu. A tutaj jest ich aż 28. Ładnie. A że niektóre są tak banalne jak bruschetta z mozzarellą? No cóż, może ktoś nie znał tego połączenia :-)
Generalnie sprawa wygląda tak: Jamie jest gwiazdą i produkuje inne gwiazdy. Dosłownie. Jego firma produkuje program telewizyjny Sophie, więc siłą rzeczy jego rekomendacja jest na okładce. Panna Dahl jest zaiste apetyczna, śliczna i urocza. A jakby do jej potraw dodać trochę zadziorności a ją nauczyć szybszego mówienia, byłaby idealna. (Słowem, powinna wrócić do dawnej imprezującej siebie, która ponoć miała romans z Mickiem Jaggerem i skandalizowała nagim ciałem w rozmiarze 42 na reklamach Opium.) A wy kogo wolicie? Sophie, Jamiego czy Nigellę*?

* Nareszcie doczekałam się polskiego przedruku „Jak zostać Domową Boginią”-- w księgarniach na początku listopada!

czwartek, 6 października 2011

New York me softly i ciasteczka z imbirem

Nie dla psa kiełbasa. Ale kość to inna sprawa. Zwłaszcza cytrynowa.

Będzie krótko, bo inaczej napiszę powieść o mojej miłości do NYC. Jak ktoś chce w wersji audiobook, niechaj mi postawi piwo albo dwa i uzbroi się w wolny wieczór, cierpliwość i wygodny fotel. Będę gadać. A teraz lakonicznie i mało graficznie.

Nie mam pomysłu na tytuł. Wszystko wydaje się banalne, kiedy próbuje znaleźć fajne skojarzenie z NYC. No bo co, 7 minut w raju? Kiepsko. Empire state of mind? A i owszem, ale też za mało. A nie mam internetu w tej chwili, żeby znaleźć odpowiednią grafikę Saula Steinberga, która da radę opisać to wszystko. Chociaż wiem, że jeśli jest jakakolwiek grafika, która da radę, to właśnie spod jego pióra. Żadna inna. A teraz do rzeczy: jakże mi źle być już z powrotem tu, gdzie jestem. Jeszcze tydzień albo dwa miesiące albo osiem lat i byłabym kontent. Ale się nie da. Trzeba życie przeżyć w tydzień, wrócić do Warszawy i mieć nadzieję, że zrobiło się zapas nowojorskiego powietrza na tyle, że starczy. DO następnego razu. Pieprzę jak potłuczona, wiem. Ale pierwsze trzy dni W i pierwszy tydzień PO nie są moimi intelektualnie najmocniejszymi, zwłaszcza jeśli w międzyczasie człowiek odkrył, że jest stworzony do luksusu. O tak, to byłby właściwy tytuł. Tydzień luksusu. Poczynając od mojego prywatnego czarnego Lincolna, który odebrał mnie z lotniska, przez genialny hotel, niesamowite bary, knajpy i imprezy na locie powrotnym kończąc (jeszcze nie biznesową, ale już niedługo :-)) Warto było nie mieć wakacji tego lata. Bo jesienny tydzień w NYC jest lepszy niż miesiąc na Hawajach. Nie żebym była na Hawajach, ale jak pojadę, to porównam i ewentualnie zweryfikuję moją opinię. Póki co, stwierdzam z całą mocą, że: nie ma lepszego mięsa od wołowiny. Superdelikatny filet mignon jaki podali nam w Philippe, na 60th Street był boski. Boski!!! Delikatny i różowy w środku, idealnie przyprawiony, z chrupiącą, brązową skórką, jakby na chwilę wrzucony do megagorącego oleju. (Potem dowiedziałam się, że został na chwilę wrzucony do megagorącego piekarnika-- dzięki temu glazura jaką pokryty był z zewnątrz zapiekła się w skorupkę, która zatrzymała cały sok w środku.) A do tego sos śliwkowy i smażone wodorosty. I głupi acz najedzony Kisiel nie zrobił zdjeć, więc możecie sobie tylko wyobrazić, jak to wyglądało. A oprócz tego było mnóstwo innych pyszności. Jeśli będziecie mieli okazję jeść cokolwiek serwowanego przez Philippe Chow, pokochacie go jak ja. Niesamowita chińska kuchnia. Tak intensywnie orzechowego kurczaka satay nie jadłam nigdzie. Delikatne won ton, wyśmienity labraks (taka okoniowata ryba). Genialne, genialne. A potem wyprawa na Chelsea Market i cieszenie oczu tysiącem przypraw, swieżuteńkimi owocami morza, ogromnymi, czerwonymi homarami, ciepłym i pachnącym chlebem. Wiem, że z perspektywy przeciętnego Polaka dobra piekarnia, sklep rybny i targ z warzywami to nic niezwykłego. W każdym mieście taki jest. Zgadza się. Ale jednak świadomość, że jestem w miejscu, w którym wymyśla się i tworzy historię kulinarną, była niezwykła. Trzy piętra nad targiem były studia Food Network. A wszystko w starej fabryce Nabisco, miejscu narodzin ciasteczek Oreo . Prze-pycha! A w środę spacer po Village, SoHo i Lower East Side. Pastrami w Katz's, pasta w Little Italy. To była prawdziwie rozpustna wycieczka. I piwo dyniowe (pumpkin ale). Proszę mnie skrócić o głowę już teraz, ale ja kocham amerykańskie wynalazki kulinarne!!! Love. I już. I jak się kiedyś doczekam dobrej jakości wołowiny w Polsce, to pewnie nie będzie to w tym życiu. 

Ale póki co mam ciasteczka z imbirem. Przepis najbardziej amerykański z możliwych, bo od Marthy Stewart, a foremki zakupione w Riverhead. Ciastka robi się szybko. Kandyzowany imbir zupełnie łatwo dostać w sklepach ze zdrową żywnością albo na bazarku, na Wiatracznej. Tylko trzeba doń mieć diablo ostry nóż, bo substancja jest gumowata i ciężko się kroi. Może jakby go najpierw schłodzić w zamrażarce...

Imbirowe ciasteczka z cytrynowym lukrem
przepis na 45 ciastek różnej wielkości

2,5 szkl mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
180 g miękkiego masła
1 szkl jasnego brązowego cukru
100 g drobno posiekanego kandyzowanego imbiru
1 duże jajko
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego


lukier cytrynowy

1 szkl cukru pudru
sok z 1 cytryny
skórka otarta z dwóch cytryn
2 łyżki miodu
woda
  1. Mąkę, sól i proszek wymieszaj. W misce ubij masło z cukrem, na puszystą, jasną masę. Dodaj imbir i ubijaj ok 2 minut. Wbij jajko, dodaj wanilię i miksuj do połączenia składników. Ciasto będzie dość rzadkie.
  2. Z ciasta uformuj dwa krążki o grubości 3 cm, owiń folią i wstaw do lodówki na 20 minut. Schłodzone będzie się łatwiej wałkowało.
  3. Piekarnik nagrzej do 170 st C. Ciasto rozwałkuj, foremkami wycinaj ciasteczka. Piecz ok 10 minut, dopóki brzegi nie zrobią się złote. Studź na kratce. W międzyczasie przygotuj lukier. 
  4. Cukier, sok i skórkę oraz płynny miód wymieszaj w dużej misce. Dolej odrobinę wody i używając kuli do ciasta, rozcieraj cukier. Dodawaj po odrobinie wody-- chcemy by lukier był gęsty. 
  5. Chłodne ciastka dekoruj lukrem. W zależności od zdolności możesz całe maczać w lukrze- wersja łatwa, albo używając rękawa cukierniczego obrysowywać kontury, rysować wzroki, na co masz ochotę. Na początku ciastka są bardzo chrupiące, ale polane lukrem miękną przez noc. Czy to źle? Chyba nie :-)
Cały wyjazd pod znakiem jedzenia. Lunch menu w Philippe.

Ładne hasło.
Taksówki w poprzek czasu.
Wybór!

Też tak czasem mam.
Wszystkie przyprawy świata. 





W NYC każdy ma dwie flagi.

środa, 5 października 2011

Pasta + wódka= kolacja

Pasta a'la vodka czyli kulinarne spotkanie trzech kultur.

Dla odkrywców nowych smaków i wielbicieli kuchni fusion. Włochy, Ameryka i Polska na jednym talerzu. Sos z wódką to jeden z najpopularniejszych w USA. Gotowe wersje robią wszystkie firmy, z Newman's Own Paula Newmana na czele. A ja jakimś cudem nigdy się na niego nie skusiłam. Widać ten boski smak musiał mi się objawić we właściwym momencie, w właściwej formie. Wczoraj jednym okiem oglądałam serial, drugie wlepione było w znaną już Czerwoną Biblię, trzecim zaś... No dobra, zagalopowałam się. Zeza rozbieżnego też nie mam, więc spokojnie. Niemniej, szukając prostego i szybkiego przepisu na makaron wpadłam na to. I dobrze, że wpadłam, bo w przeciwynym razie na kolację byłoby puree ziemniaczane z Biedronki. (Proszę się nie burzyć, jestem pewna, że każdy z was ma chwilę słabości, kiedy sięga po zupkę chińską, obiad z mrożonki albo zamawia pizzę.) Wszystkie składniki były pod ręką. A że nie ma ich zbyt wiele, to w kwadrans w brytfannie wylegiwały się pyszne fusilli pachnące pomidorami, łączące ostrą paprykę i słodką śmietankę. Idealne comfort food
Po co dodawać wódkę do sosu, skoro cały alkohol i tak wyparuje? Wódka jest bezsmakowa (palenie w gardle pomijamy), więc nie przyćmi smaku pomidorów, wręcz przeciwnie- wydobędzie go. Oczywiście jest też inna teoria, która głosi, że sos z wódką powstał w latach siedemdziesiątych jako odpowiedź na zapotrzebowania lobby spirytusowego. Ale ja nie jestem fanką teorii spiskowych, więc wolę wierzyć, że chodziło o smak, a nie sprzedaż. Najprawdopodobniej wynalazcą przepisu był Pasquale Bruno Jr., kucharz z restauracji Dante w Bolonii. Oczywiście potencjalnych wynalazców jest kilka. Można jednak przyjąć uśrednioną wersję wydarzeń: wymyślił ktoś we Włoszech a razem z imigrantami przepis zawędrował do Nowego Jorku. A potem to już z górki. Pierwotnie do przygotowania sosu używano pieprzówki. Jednak zwykła wódka jest bardziej dostępna, stąd połączenie czystej i ostrej papryki. Trochę zmodyfikowałam nowojorski przepis, dodając cheddar, sól i cukier. Reszta bez zmian.

Pasta a'la vodka
przepis na 2 porcje

250 g krótkiego makaronu np. penne, fusilli
4 łyżki masła
100 ml wódki
1/2 łyżeczki ostrej papryki
1 puszka pomidorów bez skórki, albo 5 dojrzałych słodkich pomidorów (niewielkich)
200 ml śmietany kremówki
1/2 szkl tartego parmezanu
50 g tartego cheddara
sól, pieprz
cukier (jeśli pomidory nie są dość słodkie)

1. Makaron ugotuj al dente z dużą ilością soli. Makaron powinien być słony.
2. Masło rozpuść w brytfannie lub dużej patelni. Na koniec sos mieszasz z makaronem, więc garnek musi być na tyle duży, żeby wszystko pomieścić. Dodaj wódkę i ostrą paprykę. Gotuj na wolnym ogniu przez 3 minuty. 
3. Dodaj pomidory i kremówkę. Całość dokładnie wymieszaj i gotuj przez 5 minut. Do sosu dodaj ugotowany makaron. Zmniejsz ogień, dodaj parmezan i cheddar. Dokładnie wymieszaj by sery rozpuściły się. Jeśli trzeba- dopraw solą i pieprzem. Sos powinien być słodko- ostry, z delikatnie wyczuwalną wódką.

Makaron zabrałam dzisiaj do pracy. Dobrze, że nie jadę samochodem :-)

poniedziałek, 3 października 2011

Farma dyń w Powsinie i pieczona dynia z syropem klonowym

Ja i kol. Kopczyńska, fot. Marcin Dulat
Nie miałam zielonego, a raczej pomarańczowego pojęcia, że w Warszawie istnieje coś takiego, jak farma dyń. Konkretnie to pod Warszawą, w Powsinie. Instytucja farmy dyń jest mi dobrze znana, bo na Long Island roi się od tego typu inicjatyw. Z dużą plantacją w Water Mill na czele. Warszawski przybytek może nie jest tak okazały i malowniczo położony, ale też daje radę. Największą atrakcją dla mnie są ogromne stosy dyń w najróżniejszych kształtach i odmianach. W ubiegłym roku mieli tu dynię-rekordzistę ważącą prawie pół tony! Dzieciakom pewnie spodoba się Mini Zoo i Słomiany Labirynt. Farma organizuje spotkania dla szkół, ale pewnie można też wpaść indywidualnie. A oprócz tego na posesji znajduje się sklepik z ekologiczną żywnością. Zdjęcia są niestety tylko dwa i przedstawiają radosne oblicze moje i Marty. Fotki farmy szlag trafił, podobnie jak zdjęcia pieczonej dyni-- mój komputer miał zły humor. Żeby zobaczyć jak wygląda farma musicie wybrać się na Przyczółkową 2 k w Powsinie. A żeby zobaczyć pieczoną dynię zajrzyjcie do piekarnika :-)

Pieczona dynia z syropem klonowym
przepis na 6 porcji

1 mała dynia (ok 2 kg)
2 łyżki oliwy z oliwek
3 łyżki syropu klonowego albo miodu
sól i pieprz

1. Piekarnik rozgrzej do 220 st C. Dynię pokrój w łódeczki. Usuń pestki, skórę i łykowaty miąższ. Resztę pokrój w duże kostki o boku 3 cm.
2. Dynię skrop oliwą, posyp solą i pieprzem. Przełóż na blachę wyłożoną pergaminem i piecz ok 15 minut, do miękkości.
3. Kawałki dyni polej syropem klonowym, piecz kolejne 3 minuty. Podawaj ciepłe. Możesz też zrobić wersję słodką: z esencją waniliową, imbirem i cukrem. Słodką dynię podawaj z kleksem bitej śmietany lub twarożku waniliowego.

Zdjęcia farmy szlag trafił więc znowu ja i Marta. fot. Marcin Dulat.